Urodzona optymistka, szczęśliwa żona i matka trojga wspaniałych dzieci. Autorka dwóch tysięcy muzycznych hitów, które zna cała Polska. Na scenie od ponad 50 lat. Maryla Rodowicz opowiada „Gali” o rodzinie, swoich pasjach i życiowych kryzysach, które bardzo ją wzmocniły.
Ma Pani noworoczne postanowienia?
Nie robię postanowień. Mój kalendarz jest wypełniony zobowiązaniami na cały rok – koncerty, nowa płyta – ale to raczej plany na przyszłość, a nie postanowienia. Wielu z nas obiecuje, że w kolejnym roku zadba o dietę, zapisze się na siłownię albo rzuci palenie…
A potem szybko o tym zapomina…
I wraca do starych przyzwyczajeń. Jestem spontaniczna, lubię iść na żywioł. Nie zamierzam być niewolnikiem ograniczeń, które sama sobie narzucam.
Kiedy patrzy Pani w przeszłość, czuje Pani, że zrealizowała swój plan?
Pyta mnie pan, czy jestem kobietą spełnioną? Jeśli tak – owszem, czuję się spełniona. Mam to szczęście, że kocham swoją pracę i dzięki niej zarabiam na życie. Ale spełniona poczułam się już dawno temu, chociaż nie uważam, żebym zrobiła jakąś wielką karierę. Chyba mogłabym bardziej zaistnieć – zwłaszcza jeśli chodzi o rynki zagraniczne.
Na czym teraz się Pani skupia?
Staram się spełniać swoje marzenia. Jednym z nich było napisanie autobiografii. „Wariatka tańczy” ukazała się dwa lata temu i spodobała się czytelnikom. Potem pojawił się pomysł, żeby Marysia Szabłowska, moja serdeczna przyjaciółka, dziennikarka Polskiego Radia, przeprowadziła wywiady z bliskimi mi ludźmi – rodziną, współpracownikami – o mnie. Tak powstała książka „Maryla. Życie Marii Antoniny”. Jej kontynuacja, „Królowa jest tylko jedna”, właśnie się ukazała.
Nie bała się Pani, co powiedzą o Pani inni?
Staram się mieć dobre relacje z ludźmi, zarówno z przyjaciółmi, jak i współpracownikami, nawet jeśli między nami coś zgrzyta. Lubię pokojowe rozstania, bez złych emocji.
„Warunkiem dobrego samopoczucia jest polubienie samego siebie, swojego ciała i osobowości”, powiedziała Pani w jednym z wywiadów. Pani się to udało?
W pewnym stopniu, chociaż jestem wstydliwa.
Jakoś trudno mi w to uwierzyć (śmiech).
Poważnie! Mam dużo kompleksów, które scena pozwala przezwyciężyć. Kiedy gram koncerty plenerowe dla kilkutysięcznej widowni, jest mi łatwiej. Tam panuje piknikowa atmosfera, ludzie chcą się dobrze bawić i nie zwracają uwagi na detale. Inaczej jest podczas występów na koncertach biletowanych. Wtedy widzowie przyglądają się mojej figurze, sprawdzają, co mam na sobie. Pierwsze minuty koncertu to weryfikacja, jak Maryla teraz wygląda.
Jest Pani jedną z niewielu polskich artystek, która od lat budzi pozytywne emocje. Ludzie pokochali Panią za autentyzm.
Czuję to zwłaszcza teraz, kiedy na Facebooku moje posty mają czasami kilkadziesiąt tysięcy polubień. Staram się odpowiadać na większość komentarzy fanów. Wśród nich są zarówno osoby starsze, jak i bardzo młode, tzw. gimbaza. Są przerażeni, dowiadując się, ile mam lat, bo pewnie mogłabym być ich matką, a nawet babcią!
Przyznała Pani kiedyś, że oszukiwanie czasu sprawia Pani przyjemność…
Uważam, że każdy artysta powinien przełamywać bariery, dlatego prowokuję – zachowaniem, strojem, muzyką. Sesja, która towarzyszy naszej rozmowie, też była prowokacją z mojej strony.
Wyobraża sobie Pani komentarze, które pojawią się w internecie?
Cieszę się, kiedy ludzie mówią „Ona chyba upadła na głowę! Co ta Rodowicz wyprawia?”. Kontrowersyjnym strojem staram się odwrócić uwagę widzów od siebie. To moja maska, którą zakładam. Wtedy czuję się bezpieczniej.
Za co Pani siebie lubi?
Za to, że jestem dzielną kobietą, która radzi sobie w trudnych sytuacjach i umie o siebie zadbać. Nawet jeśli wszystko się wali, zachowuję pogodę ducha.
„Prowokacja i perfekcjonizm. Te słowa określają Marylę”, przeczytałem w „Królowa jest tylko jedna”. Zgadza się Pani z tym?
Jestem perfekcjonistką w pracy, ale na przykład totalnie nie radzę sobie z niektórymi domowymi obowiązkami. Od kilku miesięcy bezskutecznie obiecuję, że zrobię porządek w mojej 70-metrowej garderobie. Podobny bałagan panuje zresztą w pomieszczeniu, które moje dzieci nazywają „Archiwum X”, gdzie znajdują się dokumenty, archiwa, zdjęcia itp.
W czym w takim razie przejawia się Pani perfekcjonizm?
Podczas występów nie pozwalam sobie na wpadki. Mam tremę przed wyjściem na scenę, dlatego by opanować nerwy, muszę być perfekcyjnie przygotowana. Dużo wymagam od swoich współpracowników, ale najwięcej od siebie. Bywam apodyktyczna, chcę decydować o wszystkim. Może dlatego, że sama nie lubię, gdy ktoś narzuca mi swoje zdanie.
Zawsze tak było?
Od niedawna stałam się bardziej obowiązkowa. Prowadzę kalendarz, w którym zapisuję terminy spotkań, staram się nie spóźniać. Walka z ograniczeniami mnie nakręca. Wiele razy dostałam od życia w tyłek, ale nadal wierzę, że każdy decyduje o własnym losie.
Ci, którzy Panią znają, mówią, że w życiu jest Pani świetną przyjaciółką, ale w pracy – tyranem. Lubi Pani mieć ostatnie słowo?
Nina Terentiew nazwała mnie kiedyś „Łyskiem z pokładu Idy”. Pracowitością i determinacją na pewno mu dorównuję (śmiech), chociaż w przeciwieństwie do niego nikt mnie nie namawia do pracy na wysokich obrotach, sama od siebie tego wymagam.
Uczy się Pani na swoich błędach?
Na ogół nie. W dzieciństwie babcia ostrzegała, żebym nie głaskała obcych psów. Zrobiłam to wbrew jej ostrzeżeniom i pies ugryzł mnie w udo. W nocy miałam atak wścieklizny. Babcia w samej koszuli zaniosła mnie na rękach do szpitala, gdzie podano mi kilka bolesnych zastrzyków z surowicy w brzuch. Przeżyłam, ale po wyjściu ze szpitala… wpakowałam się do psiej budy (śmiech) i… dostałam drugą serię zastrzyków.
Pierwszy kryzys w Pani karierze pojawił się w latach 80., kiedy Pani teksty były cenzurowane. Bardzo to Pani przeżyła?
W stanie wojennym odwołano wszystkie koncerty w Polsce i za granicą – w Czechosłowacji czy NRD, gdzie wcześniej chętnie mnie zapraszano. W 1979 roku urodziłam Krzysztofowi Jasińskiemu syna, Jaśka. Trzy lata później na świat przyszła Kasia. Nie mogłam zarabiać, bo nie grałam. Mieszkałam wtedy na Ursynowie w nieurządzonym mieszkaniu. Jedyne, co miałam, to materac, wieszak i pralkę Franię, którą moja mama kupiła nam w prezencie. Ubrania trzymałam w workach foliowych. Co kilka dni wyłączano na zmianę prąd i wodę. Mimo to udawało mi się odnosić sukcesy – na festiwalu w Opolu w 1986 roku przyznano mi Nagrodę Dziennikarzy za piosenkę „Niech żyje bal”, a rok później za „Polską Madonnę”.
Od 26 lat jest Pani żoną Andrzeja Dużyńskiego. Szczęśliwy, wieloletni związek, zwłaszcza w świecie show-biznesu, to dzisiaj rzadkość. Jak Wam to się udało?
Agresja nie służy związkowi, dlatego nauczyłam się pokojowo rozwiązywać konflikty. Krzyk jest wyrazem bezradności i braku szacunku. A jeśli kogoś się kocha, trzeba go szanować. Aczkolwiek przyznaję, że umiem ryknąć jak lwica, zdarza się też, że wpadam w histerię.
Na początku lat 90. trafiła Pani, razem z innymi twórcami kojarzonymi z PRL-em, na listę artystów zakazanych.
Pojawiły się nowe media i komercyjne rozgłośnie, które nie emitowały piosenek wykonawców z poprzedniego systemu.
Wsparciem okazał się wtedy dla Pani mąż.
Uznał, że skoro duże wytwórnie nie chcą wydawać moich płyt, on sam się tym zajmie. Założył firmę Tralala i sfinansował wydanie „Marysi biesiadnej” i „Złotej Maryli” z autorskimi aranżacjami piosenek country.
To był dla Pani, jako artystki, trudny czas?
Bardzo, a swoje humory związane z niepowodzeniami w życiu zawodowym przenosiłam na grunt prywatny. Andrzej dzielnie znosił moje krytykanctwo. Wykupił nawet czas antenowy w RMF-ie i Radiu Zet, żeby grali chociaż singlowe numery, co wydawało mi się upokarzające.
Andrzej rzucił swoją pracę, skoncentrował się na Pani karierze.
To był początek naszego małżeństwa. W 1985 roku poznała nas ze sobą Agnieszka Osiecka, która przyjaźniła się z ówczesną partnerką Andrzeja. On słynął z organizowania wystawnych przyjęć. Dobrze zarabiał, prowadził serwis Peugeota i otaczał się z ludźmi z towarzyskiej elity. Na jego bankietach bywali Hanna Bakuła czy Franek Starowieyski z żoną Anną. Pobraliśmy się 13 lutego 1989 roku o godzinie 13, bo tylko ta data była wolna. Od samego początku Andrzej jeździł ze mną prawie na wszystkie koncerty. Pamiętam, jak po jednej z prób przed koncertem w Opolu stał pod sceną z cygarem w ustach i jako jedyny bił mi brawo (śmiech). W końcu uznaliśmy, że dla dobra naszego małżeństwa lepiej będzie, jak Andrzej przestanie być moim menedżerem i zostanie… po prostu mężem.
Kto rządzi w Waszym domu?
Traktujemy się po partnersku, oboje mamy równe prawa i dbamy, by nie przekraczać granicy wolności.
A co z Pani skłonnością do zaborczości?
Zaborcza jestem w pracy – muzycy wiedzą, że jeśli chcą ze mną grać, moje terminy muszą traktować priorytetowo i dostosowywać do nich swoje pozostałe zobowiązania. W przyjaźni i związkach staram się nikogo nie zawłaszczać.
Kiedyś słynęła Pani z zamiłowania do nocnego życia – imprezy do rana, spotkania z przyjaciółmi. Dzisiaj też tak jest?
W latach 70. i 80. graliśmy kilka koncertów w danym województwie i mieszkaliśmy w tym samym hotelu przez dwa tygodnie, więc mogliśmy się bawić. Teraz jest inaczej – jednego dnia występujemy w Kołobrzegu, następnego w Krakowie. Czas, który poświęcilibyśmy rozrywce, przeznaczamy na podróże.
Nie czuje się Pani tym zmęczona?
Muzyka zaprząta całe moje życie. Nawet kiedy jestem na wakacjach, odpowiadam na maile, autoryzuję wywiady. Im więcej mam obowiązków, tym lepiej sobie wszystko organizuję. Nauczyłam się lubić to, co niemiłe (śmiech) – nocne podróże samochodem, zmęczenie, pakowanie walizek.
Od początku swojej kariery zwraca Pani uwagę nietuzinkowymi kostiumami scenicznymi. Moda jest ważną częścią Pani życia?
Zawsze miałam świadomość wagi kostiumu, ale dla mnie moda to przede wszystkim to, co noszę na co dzień. Kocham uliczny styl. Ubrania, a zwłaszcza buty, których mam niezliczoną ilość par, traktuję jak dzieła sztuki. Każdy element mojej garderoby wymagał ode mnie zaangażowania, by go zdobyć.
Tym różni się Pani od swojej córki, Kasi, która chyba nie przywiązuje wagi do tego, co nosi.
Zupełnie! Kasia to idealistka, dla niej rzeczy materialne nie mają żadnego znaczenia. Boleję nad tym, bo każda kobieta powinna się dobrze ubierać.
Lubi Pani drogie rzeczy?
Nie tyle drogie, ile piękne.
Gdzie najczęściej robi Pani zakupy?
Mam kilka ulubionych butików w Londynie. Zakupy to ciężka praca – czasami poświęcam dziewięć godzin dziennie na „czesanie regałów”. Kiedy coś zwróci moją uwagę, kupuję to i nie zastanawiam się, ile kosztuje. Dopiero pod koniec miesiąca, widząc rozliczenie z karty, łapię się za głowę, ale tłumaczę, że tak wynagradzam sobie ciężką pracę. Cóż, to silniejsze ode mnie!
Największą słabość ma Pani do butów…
To nie słabość, to już chyba choroba. W mojej garderobie jest specjalna ściana podzielona na dziesiątki półek, na których stoją buty.
Dobry gust odziedziczyła Pani po mamie?
Mama była plastyczką, zafascynowaną twórczością Zofii Stryjeńskiej. Zajmowała się dekorowaniem wnętrz i wystaw sklepowych, za co dostawała liczne nagrody. Jako jedna z pierwszych w Polsce zrobiła ruchome wystawy, gdzie żywe modelki stały albo się ruszały. Kiedyś poprosiła mnie o pomoc i stałam w witrynie w przebraniu kominiarza.
A ojciec? Jak go Pani zapamiętała?
Moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałam trzy lata. Ojciec był entomologiem. Zbierał w lesie owady, robił gabloty i pomoce naukowe dla szkół. Do dziś pamiętam, jak w mieszkaniu dziadków w Bydgoszczy okropne gąsienice wychodziły ze słoików i spacerowały po suficie!
Ma Pani troje dzieci: Jaśka i Kasię z Krzysztofem Jasińskim oraz syna Jędrka z mężem Andrzejem Dużyńskim. Dla kobiety, artystki, która jest u szczytu popularności, macierzyństwo chyba nie było najłatwiejszym wyzwaniem.
To prawda, ale niezbyt łaskawe dla mojej kariery lata 80. pozwoliły mi spędzać
z dziećmi dużo czasu. Chociaż często słyszałam, zwłaszcza od najstarszego syna, Jaśka, że brakuje mu w domu mamy. Przed wyjazdami na koncerty zdarzało się, że wpadał w histerię i prosił, żebym została w domu. Kiedy ktoś zaczepiał mnie na ulicy, prosząc o autograf, Jasiek był gotowy go bić!
Zabawki przywożone z USA to była dobra rekompensata?
Wierzyłam, że prezenty pomogą mi się trochę zrehabilitować w oczach dzieci. Bywało, że zarabiałam półtora tysiąca dolarów za dwa miesiące grania w klubach polonijnych w USA, a siedemset płaciłam za nadbagaż.
Wakacje to był czas tylko dla rodziny?
Lipiec i sierpień spędzałam z dziećmi w wynajętym domu na Mazurach. Wywoziliśmy ze sobą chyba pół dobytku. Za naszym samochodem jechała ciężarówka z wanienkami do kąpania dzieci, pontonem, grillem, deską do pływania, garnkami, klatkami z kotami, stosami ubrań w workach na śmieci i Bóg wie, czym jeszcze!
A jak dzisiaj wyglądają Pani relacje z dziećmi?
Mimo że nie mieszkamy już razem, codziennie do nich dzwonię. One wiedzą, że mają we mnie oparcie.
Jest Pani tolerancyjną matką?
Szanuję ich wybory. Kiedy Kasia mówiła, że chce zajmować się końmi, wspierałam ją w tym. Jasiek kilka razy zmieniał kierunek studiów, a ja za każdym razem tłumaczyłam sobie, że po prostu wciąż szuka swojej drogi… Jędrek niedawno napisał pracę magisterską, z czego jestem bardzo dumna.
Jasiek i Kasia utrzymują kontakt ze swoim ojcem?
Święta spędzili zarówno ze mną, jak i z nim. Nasza rodzina jest trochę rozrzucona po świecie, dlatego Boże Narodzenie obchodziliśmy, jak co roku, w różnych konfiguracjach (śmiech) – Jasiek i Kasia w Wigilię i 25 grudnia byli z nami, a 26 grudnia spędzili z ojcem. Z kolei Jędrek dzień później pojechał na narty z koleżanką.
Nie chciałaby Pani mieć ich wszystkich przy sobie?
Bardzo bym chciała, ale jest, jak jest. Teraz kiedy wracam w nocy po koncercie do domu, wołam swoje koty i mówię: „Mamusia wróciła”.