Największa nasza gwiazda, Maryla Rodowicz, pracowała chyba ze wszystkimi wielkimi artystami estrady. Pracę z Markiem Grechutą wspomina szczególnie. Spektakl “Szalona lokomotywa” z muzyką Grechuty i Pawluśkiewicza był hitem. Maryla Rodowicz grała w nim Hildę. Byli z różnych światów. Ona z Warszawy, on z Krakowa. Ale zbliżyła ich muzyka Marka. – Niezwykła – mówi z mocą Rodowicz.
Pierwszy raz zobaczyłam Marka w 1967 r. na Festiwalu Piosenkarzy Studenckich w Krakowie – artystka uśmiecha się do swoich wspomnień. – Pamiętam, że miał za dużą koszulę bez kołnierzyka, cienką szyję. Taka słodka chudzina o anielskiej buzi. Patrzyłam na niego z rosnącym podziwem.
Szczupły idol Krakowa
Już wtedy miał swój zespół Anawa, założony z Janem Kantym Pawluśkiewiczem, kolegą z architektury. Niespełna 22-letni Grechuta był gwiazdą krakowską. – A ja przerażoną studentką II roku AWF w Warszawie – uśmiecha się Rodowicz. – Na tamtym festiwalu mnie przyznano pierwsze miejsce, Marek zajął drugie. To moje zwycięstwo zaszokowało wszystkich, również mnie. Byłam przekonana, że wygra on, śpiewał doskonale! Poza tym miał swoją widownię, pomysł na siebie, wiedział, czego chce. Wcześniej nikt z Warszawy nie miał szans wygrać w tym konkursie, to była impreza krakowska. Nie przypuszczałam wtedy, że za 10 lat nagram coś z Markiem.
“Szalona lokomotywa”
Czerwiec 1977 r., dzwoni telefon. Marek Grechuta. – Mówi, że z krakowskim Teatrem Stu przygotowuje spektakl “Szalona lokomotywa”, na podstawie tekstów Witkacego, i proponuje mi udział w tym przedstawieniu. Kiedy usłyszałam piękną, szaloną muzykę Grechuty i Pawluśkiewicza, wiedziałam: o, to będzie wydarzenie. Spektakl, w reżyserii słynnego Krzysztofa Jasińskiego, miał niezwykłą jak na tamte czasy oprawę. Na scenę wjeżdżała po torach wielka, skrzydlata lokomotywa. Z piachu wyłaniał się wielki różowy biust. Szalał balet, jeździły rowery na ogromnych kołach… Grechuta przyjmował ze spokojem fakt, że parowóz co rusz ciął mu kable od mikrofonu. Widowisko pokazywano w kilku miastach, przy kompletach publiczności. Tam, gdzie nie było wielkich hal, wystawiano je w namiocie cyrkowym. – Marek, o urodzie aniołka, w “Lokomotywie” grał szatana. Belzebuba w białym fraku. Niezapomniane – uśmiecha się Rodowicz. Zanim jednak powstał spektakl, nagrała z Grechutą płytę z piosenkami z “Lokomotywy”. – Co to było za wyzwanie! – śmieje się. – Zaproponowano mi nagranie utworów nie w moich tonacjach. Muzyka była już zarejestrowana. Nie było wyjścia. Ileż się namęczyłam, by wyśpiewać te arcytrudne partie. Uważam, że to jedna z lepszych polskich płyt. Świetna muzyka. I pamiętam, jak w trakcie prób do “Lokomotywy” w Krakowie – był upalny sierpień – dostałam kopertę od Agnieszki Osieckiej, a w niej sporo nowych tekstów. Marek siedział przy pianinie, w ogromnym namiocie, na arenie pełnej piasku. Położyłam przed nim wiersze “Gaj” i “Rajski deser”. Błyskawicznie napisał do nich muzykę. Wkrótce nagraliśmy te utwory w duecie.
W nim się kochała Polska
Maryla uśmiecha się. Przyznaje, że tamten spektakl dużo zmienił w jej życiu. Zwłaszcza prywatnym. To był początek jej miłości do Krzysztofa Jasińskiego. W swoich wspomnieniach pisała, jak bardzo iskrzyło między nią a reżyserem. Często bywała w Krakowie. – W trakcie prób odwiedzałam Marka w jego domu. Pamiętam, że dużo malował, głównie kwiaty. Podarował mi kilka obrazków. Bardzo lubił dyskusje o sztuce, o filozofii mógł rozmawiać godzinami. Pasjonował się tym. Ale lubił też sport. Grałam z nim parokrotnie w tenisa na kortach w Sopocie. Mam nawet zdjęcia. A wtedy, w 1977 r., podczas trwania festiwalu w Opolu urządziliśmy sobie razem żartobliwe obchody “naszego 10-lecia”. Tak zupełnie prywatnie. Zaprosiliśmy na całonocny bankiet wszystkich uczestników festiwalu. Ale się działo! – kręci głową. Gazety pisały, że Grechuta gra tak anielsko, że wszystkie starsze panie mają ochotę go schrupać. Stał się sławny. Na XV festiwalu w Opolu zdobył Grand Prix (za “Hop, szklankę piwa” – piosenkę skomponowaną właśnie do “Lokomotywy”). Furorę robiły śpiewane przez niego “Nie dokazuj” czy “Niepewność”. – Nie miałam świadomości, że w Marku kocha się cała Polska. Ta jego niewinna twarz, kręcone włosy, szeroko otwarte oczy i zmysłowe usta mogły działać na kobiety. Ale Marek nie miał nic wspólnego z typem uwodziciela. Ja do niego nie wzdychałam – zastrzega. – Ale za to ogromnie czarował mnie jego głos i jego piosenki. Mają wyjątkowy wdzięk, są oryginalne muzycznie, ponadczasowe. Marek unosił się ponad ziemią.
Żona Danusia
Zagrali sporo wspólnych koncertów, m.in. w Niemczech. – Najbardziej wzruszały mnie próby. Siedział przy fortepianie jakby nieobecny, niezauważający nikogo dookoła. I śpiewał. Ja siedziałam zasłuchana w piękne aranżacje. Smyki, teksty, Marka głos. To było jak wejście w równoległy świat. W latach 90. również znaleźliśmy się na wspólnej, dwumiesięcznej trasie po Polsce. Oprócz nas występowali: Czesław Niemen, The Animals, Seweryn Krajewski. Z Markiem zawsze jeździła na koncerty jego żona Danusia. Opiekowała się nim cały czas. Taki dobry duch. Dyskretnie, ale zawsze obok. Bo to naprawdę męczyło, to przemieszczanie się po całym kraju – wspomina Maryla. W czerwcu 2006 r. artystka wzięła udział w koncercie opolskim poświęconym twórczości Marka Grechuty. Zaśpiewała “Hop, szklankę piwa” i “Nad zrębem planety”. – Marek na koncert nie dojechał, chorował, pojawiła się tylko żona. Zadzwoniłam do niego, by skonsultować repertuar. On oglądał koncert w telewizorze. Nikt się nie spodziewał, że wkrótce odejdzie. Zmarł w październiku 2006 r. Pyta pani, jak go zapamiętam? Jako takiego krakowskiego elfa, błądzącego w obłokach. Jak dobrze, że był. Jest. Będzie. W pamięci i na fotografiach. Przede wszystkim jednak w swoich piosenkach. Nieśmiertelnych.
W splątanym gaju rąk i nóg
szepczemy słowa święte,
jak szeptał kiedyś młody bóg
bogini niepojętej.
W czerwonym żarze rzewnych
żądz płoniemy jak pochodnie
i opadamy w niebo, śniąc
niewinnie i łagodnie. Cyt, cyt,
cyt, cyt (…) niewinnie i łagodnie…