Wciąż mam apetyt na życie

Z Marylą Rodowicz, która (…), schudła, odmłodniała, wydała nową płytę i już pracuje nad następną z nieznanymi piosenkami Agnieszki Osieckiej, rozmawia Joanna Leszczyńska.

Zaskoczyła Pani słuchaczy. Na najnowszej płycie “Maryla Rodowicz 50” śpiewa Pani hity z lat 50. Spodziewałabym się, że sięgnie Pani raczej po piosenki z lat 60., z epoki dzieci kwiatów.

To są piosenki, których słuchałam w radiu jako małe dziecko. Miałam siedem, osiem lat. “Czerwony autobus”, “Karuzela” czy do “Grającej szafy grosik wrzuć”, “Już nigdy” to same hiciory, które wszyscy zna-ją. To piękne piosenki.

Często opowiadały o banalnych sprawach…

Takie to były czasy, że musiały to być piosenki bezproblemowe. A to, że autobus czerwony sobie jedzie i widzimy z jego okien, że się miasto buduje, albo o tym, jak wesoło jest na karuzeli, czy liryczne jak “Już nigdy”. Mnie w tych piosenkach urzekały melodie. Za oknem szalał terror, był stalinizm, a muzycy pisali fantastyczne swingowe rzeczy. Zaprosiłam świetnego muzyka Krzysztofa Herdzina, który te piosenki zaaranżował i pięknie zagrał na fortepianie.

To prawda, że to dzieci Panią namówiły do nagrania tej płyty? Wydaje się, że dla młodych ludzi to archeologia…

Bo to jest dla nich archeologia, ale moje dzieci bardzo lubią jazz i swing i dlatego mnie zachęcały do nagrania tych piosenek. Od dawna nosiłam się z tym pomysłem, tylko się długo wahałam. Miałam tylko wątpliwości i rozmawiałam o tym z dziećmi, czy taka płyta trafi do serc słuchaczy. A one namawiały mnie, bym nagrała płytę z muzyką, która mi gra w duszy. Powiedziały: “Mama, ty jesteś utalentowana i możesz zaśpiewać rzeczy trudniejsze, skomplikowane harmonicznie”. Bo prawdą jest, że teraz się takich utworów nie pisze, gdyż w muzyce wszystko się uprościło. Mało tego, że dzieci mnie zachęciły, to jeszcze mnie inspirowały muzycznie. Chciałam te piosenki nagrać bardzo współcześnie. Na przykład piosenka “Już nigdy”, która była tangiem, u mnie jest balladą klubową. Pomyślałam, że najlepiej będzie, żebym sama była producentem tej płyty i ją sfinansowała. Wtedy nikt nie będzie mi stał nad głową i mówił, że to za ambitne.

Czytałam, że Pani syn Jędrek, który przyjechał na dwa dni do domu, musiał do trzeciej nad ranem słuchać tych nagrań. Zdanie dzieci jest dla Pani tak ważne?

Absolutnie ważne. Każdy artysta, który robi coś nowego, nie jest pewien do końca, jak to będzie przyjęte. Bardzo mi zależało na opinii dzieci, bo – po pierwsze – chciałam sprawdzić, czy to się zgadza z ich wyobrażeniami. Nie chcę tej płyty adresować tylko do pokolenia, które te piosenki pamięta z młodości. W przeciwnym razie nagrałabym je “po bożemu”, czyli tak, jak było kiedyś. Ale dla mnie to byłoby nietwórcze, bo kopiowanie czegoś, co było, nie jest twórcze.

Z czym Pani kojarzą się lata 50.?

To czasy mojego dzieciństwa. Moja rodzina przyjechała z Wilna po wojnie wagonami towarowymi. Bardzo duża część mojej rodziny przyjechała do Łodzi, m.in. brat mojej babci Jan Szorkin, w czasie wojny wywieziony na Syberię, był przez wiele lat charakteryzatorem w Teatrze 7.15. Natomiast moich rodziców skierowano na Ziemie Odzyskane. Ja urodziłam się w Zielonej Górze. Niewiele pamiętam z tamtych lat. Miałam jedną lalkę, jednego misia. Mieszkaliśmy kątem u obcej rodziny, bo wtedy, wiadomo, były kłopoty mieszkaniowe, i te rodziny ze Wschodu musiały się gdzieś przytulić. Moja mama ruszyła w poszukiwaniu pracy. I trafiła do Włocławka. Zamieszkaliśmy w jednym pokoju ze wspólną kuchnią. Ale nie pamiętam wcale żadnych niewygód, a raczej szalone zabawy na podwórku z pogrzebaczem i fajerką. (śmiech)

Pani bliskich dotknął terror lat stalinowskich?

Tak, mojego ojca aresztowano z powodów politycznych jeszcze w Zielonej Górze i osadzono w więzieniu. Chodziło o sprawy z czasów okupacji. Miałam wtedy trzy lata. Mama została sama z dwójką dzieci. Po śmierci Stalina ojca wypuścili i rehabilitowali. Mimo że miał dwa fakultety, proponowano mu posadę stróża nocnego w Poznaniu. Myślę, że to więzienie mogło się przyczynić do tego, że związek rodziców się rozpadł. Nie miałam potem kontaktu z ojcem.

Nie obawiała się Pani, że sięgając po przeboje z tzw. minionej epoki, padną zarzuty o sentyment do PRL?

Wydaje mi się, że młode pokolenie już przestało się czepiać. Na początku kariery na pewno bym tych piosenek nie zaśpiewała, bo to było za blisko tamtych, smutnych jednak czasów. A dziś to już historia.

Denerwowało Panią określenie “Madonna RWPG”?

Śmieszyło mnie. Ja w ogóle lubię żartować z siebie, prowokować i drażnić. Tę “Madonnę RWPG” wymyśliła Agnieszka Osiecka. To określenie miało podwójny podtekst. RWPG [czyli komunistyczna Rada Wzajemnej Współpracy Gospodarczej – red.] musiało być świeckie, a ja byłam tą madonną. To było strasznie zabawne. Dziennikarze, którzy nie wiedzieli, o co chodzi, wykorzystali to i się nad tym pastwili, wytykając mi, że robiłam karierę w PRL. Istotnie, zaczęłam swoją karierę na początku lat 70. A co miałam robić? Czekać, aż przyjdą lata 90.? Absurd, przecież nikt nie przypuszczał, że wtedy coś się zmieni. Zaczynałam w klubach studenckich, a potem zaczęłam jeździć na festiwale do Opola i do Sopotu. Miałam bardzo dużo hitów. Pracowali ze mną wspaniali artyści: Kasia Gaertner, Agnieszka Osiecka, Seweryn Krajewski. Te hity wylansowało Polskie Radio. Było jedno i grało polskie piosenki. Łatwiej było wylansować swoje produkcje niż teraz.

Jak Pani patrzy na swoją karierę w PRL? Jakie absurdy pracy w tamtych czasach najbardziej Panią dotknęły?

Wszyscy artyści mieli podobne, ministerialne stawki, niezależnie, czy się grało w night clubie, czy na stadionie, i czy gwiazda jest popularna, czy też nie. Miałam tak dużo pracy, że się tym nie zajmowałam. Pochłaniały mnie też inne sprawy: ciągle jakieś związki, złamane serce, a potem zaczęłam rodzić dzieci.

Nie denerwowało Pani, że koleżanka, która nie umie śpiewać, dostawała za występ tyle samo co Pani?

Nie, bo wiedziałam, że to się nie zmieni. Nie ma co płakać nad tym, na co się nie ma wpływu. Oczywiście, jeżeli słyszałam, jakie są zarobki gwiazd amerykańskich czy gdzieś indziej na świecie, to było stresujące, ale wiedziałam, że to się nie zmieni. Znajdowałam przyjemność w tym, że jestem na scenie, że robię to, co lubię. Trudno, że mieszkałam w wynajętym mieszkaniu. Miałam 30 lat, kiedy udało mi się dostać mieszkanie z przydziału. Tylko dlatego zaczęłam się o nie starać w spółdzielni, że byłam w ciąży i wpadłam w przerażenie, że nie mam gdzie mieszkać. Wtedy mieszkałam w kuchni u technicznego na składanej polówce.

A dzisiaj co sprawia, że zamknęłaby Pani gitarę na klucz i zaszyła się w domu?

Nie ma takich sytuacji, żebym miała wszystkiego dosyć. Oczywiście, mogę się irytować, ale mam tyle zabukowanych koncertów do przodu, że to daje mi siłę. Dzisiaj w nocy wróciłam z koncertu w Toruniu, gdzie zagrałam w auli na uniwersytecie. Publiczność stała i śpiewała od pierwszego utworu. To jest taka nagroda, że się nie myśli o niesprawiedliwościach, które mnie dotykają. Z jednej strony, mam poparcie słuchaczy, fanów, bo ludzie przychodzą na koncerty, świetnie się bawią, kupują płyty. Z drugiej strony, jeśli chodzi o środowisko muzyczne, to po prostu nie istnieję. Czy nagram taką płytę, czy siaką, nie ma to znaczenia, od zawsze jestem pomijana przy przyznawaniu nagród muzycznych Fryderyki. Mówił mi znajomy, zasiadający w kapitule przyznającej tę nagrodę, że jej członkowie w ogóle nie słuchają płyt. Przeczytają jakąś recenzję i kierują się jedną opinią krążącą w środowisku.

Może niektórzy myślą: A co ona jeszcze chce? Już tyle osiągnęła…

Wiem, że tak myślą. Niektórzy z mojej branży uważają, że powinnam zniknąć i zrobić miejsce dla innych artystów, ale, sorry, każdy sobie wydłubuje ten tunel łapkami. Poza tym o tym decyduje publiczność, a nie artysta.

Pani też, bo Pani bardzo lubi występować na scenie…

Uwielbiam.

Koledzy, którzy od lat nie nagrali nic nowego i jeżdżą po Polsce ze starym recitalem, zazdroszczą?

To mnie nie zajmuje. Rzadko kiedy biorę udział w koncertach, w których śpiewa bardzo dużo ludzi. W przyszłym roku zaczynam dużą biletowaną trasę w halach. Tym głównie żyję, a jednocześnie już pracuję nad kolejną płytą z nieznanymi tekstami Agnieszki Osieckiej. To są teksty wygrzebane z kartonów. Świetne piosenki. Mam nadzieję, że trafią do serc.

Czy w tym dnie, jakim według Pani jest polski show-biznes, pojawiło się jakieś światełko nadziei?

Czekam na nie, ale jednocześnie robię swoje. Marzę, by media wspomagały polską muzykę. W Polsce nagrywa się bardzo dużo płyt, natomiast artyści nie mają gdzie pokazać tych produkcji, bo radia nie puszczają debiutantów, chyba że wyjątkowo, i niechętnie grają w ogóle polską muzykę. Jeśli już, bardzo grymaszą.

Mąż czy dzieci nie naciskają, by Pani trochę przystopowała?

Dzieci mnie namawiają, żebym poszła na operację kolana, bo mam zerwane wiązadła, a ja cały czas to odwlekam. Mówią: Mama, zrobisz sobie przerwę i napiszesz drugą część książki, na którą nie masz czasu, bo cały czas pracujesz. Mąż już się przyzwyczaił. Wczoraj była niedziela, a ja grałam w Toruniu, on tu siedział, zjadł coś na zimno z lodówki. Ale trudno, taki zawód.

Swoim fanom obiecuje Pani, że będzie śpiewać nawet wtedy, kiedy będzie się Pani snuła po ogrodzie w starych rozpadających się kostiumach. Mówi to Pani na przekór tym, którym nie podoba się Pani apetyt na śpiewanie i życie?

(śmiech) Będę śpiewać, dopóki publiczność zechce. Mam naprawdę bardzo dużo pomysłów. Zawsze miałam ich za dużo i nie byłam w stanie ich przerobić. Mogłabym nimi obdarować pół branży.

To niech Pani obdaruje…

No nie… To są moje pomysły.

rozmawiała: Joanna Leszczyńska
zdjęcia: Daniel Nejman
Dziennik Łódzki 21.12.2010

Powrót