Mamy Franka Sinatrę w spódnicy!
Czyli zaskoczyłam wszystkich? Czułam, że wszyscy złapią się za głowę, gdy usłyszą nową Marylę. Takiej muzyki u nas się nie robi, więc nie dziwię się, że ludzie otwierają oczy. Dlatego zrobienie płyty to jedno, a wypromowanie jej to drugie. Bo czy swing trafi dzisiaj do ludzi? Do mnie trafił i dlatego postanowiłam nagrać album z piosenkami ze swojej wczesnej młodości. Ale te kawałki były też pretekstem, aby nagrać coś innego. Aby nie iść w pop, jaki teraz obowiązuje, ale odskoczyć. Ten repertuar właśnie dał mi taką możliwość.
Czyżby ta płyta wzięła się z tęsknoty?
Nie bardzo, bo nie tęsknię do tamtych lat. Kiedy te piosenki powstawały, miałam zaledwie kilka lat. Siedem, osiem może… Wtedy nie słuchałam nałogowo tych piosenek, ale doskonale je pamiętałam.
Kojarzą się pani z jaką historią? Może z pierwszym pocałunkiem?
Za mała byłam, aby całować. Ale rzeczywiście, pojawiali się adoratorzy i związane z tym przeżycia. Młody człowiek zawsze na wszystko inaczej patrzy, inaczej przeżywa…
I serduszko puka w rytmie cha-cha.
A puka, puka! Ta i inne piosenki rzeczywiście hulały wtedy w radiu i były początkiem rock’n’rolla. Wyparły z anteny muzykę ludową, czyli Śląsk i Mazowsze. I pomyśleć, że wcześniej radio aż huczało od hitów “Hej, przeleciał ptaszek” albo “Karliku, Karliku, co tam niesiesz w koszyku”. Wtedy nie było innych rozrywek, więc piosenka ludowa była wręcz rozrywana. A potem wszedł swing i piosenka ludowa została wyparta. A jeszcze później – wiele lat później – pomyślałam sobie, że muszę nagrać hity z lat pięćdziesiątych, bo jeszcze ktoś mnie wyprzedzi. Jednak czekałam na odpowiedni moment, ale to czekanie trwało i trwało. Aż w końcu tupnęłam nogą i zdecydowałam się. Tym bardziej, że muzyka z tamtych lat jest fantastyczna. Nie powinno więc nikogo dziwić, że wyszła mi bardzo muzyczna płyta. Bo wyszła. Grają na niej świetni muzycy, jest wiele solówek, co akurat nie przypada do gustu stacjom radiowym. Utwory nie trwają trzech minut, ale dłużej. Radia kręcą więc nosem, że to się ciągnie, że to brzmienie jest inne od tego, którego słuchamy na co dzień.
Wyróżnianie się jest obecnie w modzie.
Ale czy swing również? To brzmienie rodem z lat pięćdziesiątych, rodem ze Stanów. A ja mam fioła na punkcie tego, co wtedy ludzie wyprawiali. Podziwiam też polskich muzyków z tamtych lat, którzy czerpali całymi garściami z tej pełnej rytmu tradycji i tworzyli niezapomniane przeboje. Nie bez powodu ciągle nam się podoba “Cicha woda”, “Czerwony autobus”, “Mój chłopiec piłkę kopie” czy “Klipsy”, które są dzisiaj moim singlem. Oby tych singli było więcej! Sama jestem ciekawa, jak to się potoczy i na ile ludzie będą nucić ze mną te piosenki.
Nie bez powodu jest pani Marylą Rodowicz!
No nie bez powodu… Ale nazwisko niewiele znaczy. Jeśli coś jest dla ludzi obce, to tego nie kupią. Maryla tu nic nie wskóra. Jeśli radio nie puści, ludzie nie będą słuchać. Ale stawiam na słuchaczy, którzy szukają czegoś innego niż to, co wylewa się na umór ze stacji radiowych.
Ale panią też w radiu czasem słychać…
Czasem? Coraz rzadziej i to jest smutne.
W plenerze śpiewa pani jak oszalała.
Bo ludzie chcą śpiewać moje piosenki, więc dlaczego mam im żałować? Mam publiczność w różnym wieku od bardzo młodych po dojrzałych. Wszyscy chcą dobrej muzyki i rzetelnego koncertu. Czekają na energię i zabawę. Nie mogę ich zawieść, więc śpiewam nie tylko w klubach, ale i w plenerze. W zależności od okoliczności.
Sylwestra też spędzi pani w plenerze?
Już się przygotowuję i będzie mnie można zobaczyć w telewizji. Mam nadzieję, że nie będzie żadnych niespodzianek. Rok temu śpiewałam w Łodzi i strasznie wiało mi w plecy. Scena była zasypana śniegiem, temperatura też mnie nie rozpieszczała. Gdy następnego dnia obejrzałam swój koncert, dreszcze przeszły mi po plecach. Zmroziło mnie!
Czyżby struny w gitarze zamarzły?
Na szczęście nie, ale gitary nam się rozstroiły, a ręce zgrabiały. Ja miałam sztywne palce, gitarzyści mieli sztywne palce, a o pianiście nawet nie wspomnę, bo ledwo stukał w klawisze. A co było najgorsze wiatr wywiewał głos sprzed mikrofonu. To był więc ekstremalny sylwester.
A lubi pani zimę?
Lubię, ale tylko wtedy, gdy patrzę na nią przez okno. Marznąć nie lubię, bo już się w życiu namarzłam, więc mi się znudziło. Przyznam, że nigdy nie miałam porządnego okrycia, gdy nadchodziły śniegi. Jeździłam na obozy sportowe w góry, napadały mnie śnieżyce, a ja nie potrafiłam się obronić. Dlatego dzisiaj nie chcę wojować. Za oknem jest bezpieczniej. Na szczęście, gdy jadę gdzieś na zimowy koncert, nie muszę odśnieżać samochodu. Robi to za mnie menedżer, więc kamień z serca. Ale przebijać się przez zaspy muszę. Publiczność do mnie nie przyjedzie, więc ja muszę się do nich wybrać. Na szczęście potem na scenie jest już gorąco – publiczność potrafi tak rozgrzać, że zapomina się o śnieżycy. I ja zamierzam rozgrzać ludzi – swingiem, przebojem, energią. Bo nic tak na człowieka nie działa, jak gorące rytmy i ciepłe wspomnienia.