Tyle dróg prowadziło ją na Mazury. Tu zaczęło się jej śpiewanie. Tutaj przyjechała gdy pierwszy raz była w ciąży. Tu spotykała się z Agnieszką Osiecką. Mazurom Maryla Rodowicz jest wierna zawsze. Przyjeżdża tu po spokój i po wspomnienia. No i oczywiście ciągnie ja wielka pasja – wędkarstwo. Na Mazurach najłatwiej namówić ją na zwierzenia. W Leśmiadach na Mazurach stoi piękny dom, który odbudowała fotograficzka Zofia Nasierowska razem z mężem reżyserem Januszem Majewskim. W ich pensjonacie Dwór Mazurski Morena, stylizowanym na szlachecki dworek, można spotkać Wojtka Pszoniaka, Annę Dymną lub Marka Kondrata. Niedaleko głównego budynku stoi kilkumetrowa piramida. Podobno pobyt w niej leczy. Maryla Rodowicz raz dała się namówić na leżenie w ciemnym wnętrzu. Nie podobało się jej. Woli relaks nad wodą. Od dziesięciu lat rytuał jej pobytu w Laśmiadach jest taki sam. Budzi się w południe i po śniadaniu siada na pomoście z wędką. Obiad je na powietrzu, bo nie schodzi z pomostu aż do wieczora. – Tutaj nie czuję się gwiazdą – tłumaczy. – Objadam się chlebem ze smalcem i kiszonymi ogórkami. Jestem sobą.
Pamięta Pani swój mazurski pierwszy raz?
Na Mazury zaczęłam jeździć, gdy zdałam na AWF. Pojechałam wtedy na tzw. obóz przygotowawczy pod Giżyckiem. Pogoda była “mazurska”, lało cały czas. Była tam taka wiata, gdzie jadło się posiłki, suszyło ubrania. Wieczorami trzeba było coś robić, więc zaczęłam śpiewać – przez tubę, której używaliśmy do wzywania kajaków. Wokal brzmiał jak przez dworcowy megafon: “Kajak numer sześć proszony do brzegu!”. Jeden kolega trzymał tubę, drugi naciskał guzik, a ja brałam gitarę i śpiewałam. Wieść dotarła do starszych kolegów i kiedy zaczął się pierwszy semestr, odszukali mnie, zrobili przesłuchanie i zaczęłam śpiewać w klubie studenckim Relaks.
To była zabawa czy na poważnie?
Poważna zabawa. Już w liceum występowałam na różnych akademiach. Kombinowałam, że jak zacznę studia, trafię do klubu studenckiego. A wtedy były one wylęgarnią talentów. Koledzy zgłosili mnie na festiwal piosenkarzy studenckich w Krakowie. Pojechałam, wygrałam i się zaczęło.
Po studiach nadal jeździła Pani na Mazury, także wtedy, gdy na świecie były już Pani dzieci…
Wiedziałam, że dzieci trzeba wywozić do lasu i wietrzyć. Ale nie miałam pomysłu, w którą stronę się ruszyć, pytałam znajomych. Kiedyś na ulicy spotkałam Władka Komara. Powiedział: “Słuchaj, mój wuj jest w Szczytnie dyrektorem spółdzielni mleczarskiej. Mają ośrodek domków letnich. Załatwię ci jeden” I faktycznie załatwił, pojechałam na miesiąc. Dzieci były malutkie, córka jeszcze w pieluchach. I oczywiście cały czas lało. Horror. Domki przegniłe, w umywalce była tylko zimna woda, cięły komary. Pieluchy nie schły.
Trudne te Mazury.
To jeszcze nie wszystko. Miałam tutaj poważny wypadek samochodowy. Całe warszawskie towarzystwo aktorsko-pisarskie jeździło do Krzyży. Agnieszka Osiecka też tam była i zadzwoniła, żebym przywiozła jej kosz ze smakołykami. Miałam wtedy zielone porsche, kabriolet. Gdy dotarłam na miejsce, Agnieszka zaproponowała konną przejażdżkę. “Pojedziemy po siodło”, powiedziała. I pojechałyśmy starą drogą. Za szybko weszłam w zakręt, wyrzuciło mnie i uderzyłam w drzewo. Agnieszka miała wstrząs mózgu. Ja rozwaliłam kolano, zerwałam więzadła, nie mogłam chodzić. Konieczna była operacja.
RYBA ZŁAPAŁA HACZYK
“Nasze pokolenie odkryło Mazury!” – pisała we wspomnieniach Agnieszka Osiecka. Nad Jezioro Nidzkie do wioski Krzyże obok Karwicy, ciągnęli aktorzy i pisarze. Krystyna Sienkiewicz opalała się obok Olgi Lipińskiej, zdjęć, robił im Stanisław Tym. “Mazury były zielonooką, pełną natchnionych szeptów, poślubną i bezślubną sypialnią – pisała Osiecka. – To tam przyjeżdżaliśmy z pierwszymi dziewczynami i chłopcami i tam szeptaliśmy swoje pierwsze nigdy i zawsze, i przysięgaliśmy, że będziemy wierni zagubionej w puszczy Karwicy”.
Co Panią ciągnie na Mazury?
Przyroda, spokój. Godzinami łowię ryby Może lać deszcz, może wiać wiatr, nie ma znaczenia. Jestem tylko ja i wędka. Przez cały rok żyję otoczona ludźmi. To jest miłe, ale muszę kiedyś się wyciszyć. Pobyć sama ze sobą. Popołudniami jezioro uspokaja się, nawet ptaki milkną. Woda jest jak lustro, równiutka. I zapada absolutny spokój. Tylko ryby się rzucają, bo żerują. Budzi się wtedy we mnie żyłka myśliwego.
A jak Pani złapie rybę to w łeb?
Mam siatkę i one tam siedzą, czasem do rana. Zwykle są to średniej wielkości leszcze i okonie. Proszę panią w kuchni, żeby je zakatrupiła, wyczyściła i wsadziła do zamrażarki. Zabieram ryby do Warszawy.
Skąd zamiłowanie do wędkarstwa?
Nauczył mnie tego ojciec dwójki moich starszych dzieci, Krzysztof Jasiński. Jest zapalonym wędkarzem. Poznaliśmy się w trakcie pracy nad Szaloną lokomotywą, musicalem do tekstów Witkacego w Teatrze STU w Krakowie. Jasiński był reżyserem tego przedstawienia. To, że zwrócił na mnie uwagę, było dużym wyróżnieniem, bo miał osobliwy stosunek do kobiet. Sprawiał wrażenie, że ich nie lubi, a naprawdę uganiały się za nim tabuny dziewczyn.
Dobry sposób na podryw?
Niezły Taki mroczny typ wzbudza zainteresowanie. Zaczął się ognisty romans. Jasiński zabrał mnie na ryby do Łęguckiego Młyna. Proszę sobie wyobrazić, jak byłam zakochana, skoro wytrzymałam dwa tygodnie pod namiotem ze szczypawkami. pająkami… Cały czas lało. Mokre rzeczy suszyliśmy w leśniczówce. Myliśmy się w jeziorze. W dodatku nie mieliśmy łódki, tylko marny ponton. Gdy wsiadaliśmy oboje, fala przelewała się górą. Ale ryb było zatrzęsienie. Łapały się na każde zarzucenie kija. Ja też połknęłam haczyk. Związek z Jasińskim się rozpadł, ale pasja została. Często dzwonię do niego z pomostu, pytam, jaki wiązać przypon, jakiego rozmiaru haczyka użyć.
Udało wam się zachować dobre relacje?
Mamy dwójkę dzieci. To łączy. Poza tym jego emocje nie są już tak silne. Może strawić mój widok. Kiedy trafiliśmy na siebie, oboje byliśmy piękni, młodzi, rozbuchani. Mieliśmy po 30 lat. Uważaliśmy, że wszystko nam się od życia należy. Cierpliwość była ostatnią rzeczą, jaka mogła zagościć w naszych głowach. A bez cierpliwości nie ma…
Miłości?
Trudno bez niej żyć w parze z drugim człowiekiem. Mąż i żona to kompletnie obcy sobie ludzie, ze swoimi odrębnymi przyzwyczajeniami, poglądami, kompleksami. I nagle muszą mieszkać pod jednym dachem. To czasem bywa nie do zniesienia.
Z mężem jesteście już 20 lat. Jak ze sobą wytrzymujecie?
Bywały chwile, że miałam ochotę go udusić. Ludzie, a zwłaszcza mężczyźni są nieznośni. Ale na-uczyłam się przygryzać język. I potakuję. Oczywiście wiem, że nie ma racji, ale po prostu nie chce mi się wdawać w niekończące się spory. To nie prowadzi do niczego dobrego. Nauczyłam się ustępować. Najłatwiej się rozejść, trzasnąwszy drzwiami.
Pokora sprzyja małżeństwu?
Sprzyja łatwiejszemu przeżyciu życia. Dobrą lekcją jest wędkarstwo. Jak żyłka się popłacze, trzeba mieć anielską cierpliwość, żeby ją rozplatać. Mam swoje metody na męża. Wiem, że mężczyzna jest próżny, trzeba mu przez całe życie powtarzać: jesteś najmądrzejszy na świecie. Kobieta nie powinna demonstrować, że rozumie coś lepiej. Mężczyznę trzeba traktować trochę jak opóźnione dziecko.
Ładne rzeczy. Czy próbuje więc Pani zmienić męża?
W zmianę to ja nie wierzę. Ale przynajmniej udaje przede mną, że dostrzega innych. Bo z natury jest podejrzliwy, wszędzie wietrzy spisek. Dla niego istnieje tylko rodzina. Ostatnio pomógł jednak pewnej szkole, nawet dostał dyplom, że jest aniołem tej szkoły. Jego aniołek stanął koło setki moich. Dołączył do grona mojej armii podziękowań za akcje charytatywne.
Kiedyś powiedziała Pani, że praca pozbawiła Panią przyjaciół.
To prawda. Do tego mam zaborczego męża, który niechętnie wychodzi z domu. A kiedyś to był lew salonów! Wieczorami muszę siedzieć przy nim. Nawet gdy się ruszam do kuchni, pyta: “Gdzie idziesz?”. Otwieram laptopa, bo chcę sprawdzić pocztę, on przysypia na kanapie, ale i tak jest obrażony. Zamiast z nim rozmawiać, siedzę w internecie?!
Krótka smycz.
Zna pan dowcip: “Co żona robi w przedpokoju? Ma za długi łańcuch”
Pani traktuje takie sytuacje żartobliwie?
Lubię dobre żarty. I bardzo lubię obracać każdą sytuację w żart. Cieszę się, że moje dzieci, cała trójka, mają ten sam typ poczucia humoru. Kiedy jesteśmy razem, bawimy się fantastycznie. Mąż nie przepada za takimi sytuacjami. A nas dopada głupawa w miejscach publicznych. Lubimy być we czwórkę. Mam marzenie, żeby z dziećmi przejechać przez Stany. Wypożyczyć wielkiego vana i w podróż. Ciągle sobie obiecuję. Ale brak mi determinacji, bo trzeba to zaplanować, nie grać koncertów latem.
Najmłodszy syn mieszka z Wami?
Już nie. Ma 18 lat, studiuje w Stanach media i komunikację. Tęsknię bardzo, wydzwaniam do niego pięć razy dziennie. Widzieliśmy się niedawno w Londynie. On miał przerwę w szkole, przyjechaliśmy z mężem, żeby z nim pobyć, a ja zabrałam jeszcze córkę, były jej urodziny. W prezencie dostała konną przejażdżkę po Hyde Parku.
Katarzyna lubi konie?
To jej pasja. Jest opętana metodą amerykańskiego kowboja Pata Pąrellego, takiego zaklinacza koni. Jej marzeniem jest mieć klinikę ortopedyczną dla koni. I pojechać do Stanów, do swojego guru. Na razie uczestniczy w kursach prowadzonych przez jego uczniów w Polsce. Oczywiście mamusia płaci za te szkolenia i transporty: koniki jadą na Mazury do ojca, koniki wracają do Krakowa, jadą na badania do Warszawy. Tak wędrują te koniki.
Córka skończyła już zootechnikę?
Ma zamiar skończyć. Opuszczała zajęcia, wyrzucili ją ze szkoły. Na szczęście parę dni temu zdecydowali, że przyjmą ją z powrotem. Przynajmniej ona tak twierdzi. Starszy syn też przerwał kolejny kierunek, filozofię. Doszedł do wniosku, że chce grać na gitarze, więc zaczął chodzić do szkoły muzycznej. Oznajmił leż, że już nie będzie brał od nas pieniędzy, że odcina pępowinę i idzie do pracy.
Poszukujące ma Pani dzieci.
Bardzo poszukujące. Zwłaszcza te starsze dzieci. Jakoś tak brakuje im samodyscypliny
Pani błąd wychowawczy?
Myślę, że tak. Ciągle byłam w trasie. A gdy wracałam do domu, dawałam im za dużo swobody. Za bardzo ufałam, że lekcje odrobione, a jak wychodzą do szkoły, to rzeczywiście do niej dotrą.
Wagarowały?
Zwłaszcza córka. W trzeciej klasie licealnej zamiast w szkole lądowała w klubie motocyklowym. Miała tam chłopaka.
Uciekała z domu?
W tej trzeciej licealnej pozawalała szkołę, bo zaczęło się szaleństwo z internetem. Całymi nocami czatowała, a rano mówiła, że głowa ją boli. W końcu wyrwałam z komputera kabel. Następnego dnia powiedziała: “Gdy skończę 18 lat, ucieknę”. Do pełnoletności brakowało jej trzy dni. I rzeczywiście spełniła groźbę. Wzięła klatkę ze swoim białym królikiem i pojechała do Wrocławia do faceta, którego poznała przez internet. Umierałam ze strachu. Na szczęście przyznała się ojcu. Po dwóch miesiącach zawarliśmy kompromis. Córka przeniosła się do Krakowa, wynajęłam jej mieszkanie. Tam zrobiła maturę. Zdała na szóstkach. Bolało, że nie chce ze mną być, ale cóż. Jej wybór.
A jak dogadywała się z ojczymem?
Słabo. Może to też był powód, że nie czuła się w domu jak u siebie. I chciała się ewakuować. Podobnie jak jej brat, który, gdy zaczął studia, powiedział, że musi mieszkać sam, że się dusi. I dobra mamusia kupiła mu mieszkanie na Ursynowie. Andrzej chciał wychowywać moje starsze dzieci po swojemu. Ale ja zawsze brałam ich stronę. Nawet jak czułam, że ma rację. Nie mogłam znieść, że krytykuje moje dzieci. Wiedziałam, że to osłabia jego autorytet, ale serce matki rwało się do obrony. On w końcu powiedział: “OK, przestaję się wtrącać”.
A jak reaguje na Pani telefony do byłego?
Toleruje je. Krzysztof ma na Mazurach dom, gdzie spędzają wakacje nasze dzieci. Zdarza się, że Jędrek, syn mój i Andrzeja, jeździ do nich. Ja też mam przyzwolenie, mogę łowić tam ryby. Mówiąc szczerze, mogłabym spędzić Wielkanoc ze swoimi trzema byłymi mężczyznami. Z Jasińskim, Olbrychskim i Dużyńskim. Ale mój mąż mówi, że to dla niego za dużo.
DOM WŚRÓD DRZEW
Od rana trwa sesja zdjęciowa. Maryla w kaloszach brodzi w szuwarach. Potem wędruje po pagórkach. Przy obiedzie proponuje, żeby zabrać ziemniaki ze stołu i zanęcić ryby przy pomoście. Może uda jej się coś złapać w trakcie pozowania. Dzwoni do męża i radzi, żeby położył się do łóżka (jest przeziębiony) i nie szedł następnego dnia do pracy. Potem rozmawia przez telefon z synem, który też jest chory: – Pamiętaj, włóż szalik – radzi po matczynemu.
Pani ciągle żyje w podróży. Które miejsce uważa Pani za najbardziej swoje?
Nasz dom w Konstancinie. Ma 105 lat, my mieszkamy w nim od trzech. Wreszcie spełniło się moje marzenie. W latach 80. koleżanka pokazała mi Konstancin. Kiedy zobaczyłam wille stojące w lesie, zakochałam się. Mieszkałam z dwójką dzieci na Ursynowie w bloku. Mama przekonywała mnie, że na pewno jakaś staruszka, która mieszka w Konstancinie i nie ma siły reperować dachu, chętnie zamieni swój dom na moje mieszkanie. Więc jeździłam od domu do domu i szukałam tego wymarzonego. Trafiłam na niesamowity pałacyk, nazwałam go “mały Wilanów”. Kosztował 60 tysięcy dolarów. To była koszmarna suma poza moimi możliwościami. Przy okazji szukania domu poznałam Andrzeja.
Dzięki Agnieszce Osieckiej?
Tak, Agnieszka przyjaźniła się z Dorotą, ówczesną kobietą mojego obecnego męża. Był wrzesień 1984 roku. Umówiłam się z rzeczoznawcą, żeby obejrzeć dom. Spotkaliśmy się w Hotelu Europejskim. Była tam też Agnieszka z Dorotą. Zaraz pojawił się Andrzej i wszyscy pojechaliśmy do Konstancina. Rzeczoznawca oglądał dom, a my z Andrzejem staliśmy na balkonie i wpatrywaliśmy się w siebie.
Zaiskrzyło?
O tak, ale za chwilę wyjechałam na koncerty do Stanów. Tuż przed powrotem nabawiłam się zapalenia płuc i już w Warszawie dwa miesiące leżałam w łóżku. Andrzej dzwonił, chciał się umawiać a ja mówiłam, że jestem chora. Brzmiało to jak wybieg. Kilka miesięcy później zaprosił mnie na bankiet do siebie. I tak się zaczęło. Z tym Konstancinem zatoczyliśmy koło. Andrzej wiedział, jak ważne jest dla mnie to miejsce, ale przez wiele lat mówił: “Nie co ty, przecież nas nie stać. Zobacz, jakie są ceny”, Ale kilka lat temu w końcu się zdecydował.
Szybko się Pani przyzwyczaiła do życia poza miastem?
Błyskawicznie. Marzyłam, by mieszkać w domu bez schodów, na poziomie ziemi. Wokół rosną dwustuletnie sosny. Zawsze chciałam żyć w otoczeniu starych drzew. Są solidne. Myślę, że to marzenie dziewczynki, która miała chwiejne dzieciństwo.
Dlaczego?
Po wojnie rodzice z moim malutkim bratem opuścili Wilno. Jechali na Ziemie Zachodnie towarowymi wagonami przez dwa miesiące. Wylądowali w Zielonej Górze, gdzie ja się urodziłam. Potem mama rozstała się z mężem i trafiła do Włocławka. Tam mieszkaliśmy w jednym pokoju z babcią. Po czterech latach mama znalazła kolejny pokój z kuchnią. Pamiętam cztery przeprowadzki, marne mieszkania, mycie w miednicy. Koszmar. W końcu mama poznała mężczyznę, czyli mojego ojczyma. Wspólnymi silami zdobyli mieszkanie spółdzielcze, tam już były dwa pokoje z kuchnią. Wypasione mieszkanie. To były czasy liceum. A potem wyjechałam na studia. I znów były akademiki, wynajmowane mieszkania. Nie miałam swojego miejsca.
Nawet mieszkała Pani w kuchni u technicznego swojego zespołu…
To był epizod. Wcześniej przez trzy lata miałam narzeczonego Czecha. Był świetnym menedżerem, wypromował mnie w Czechosłowacji. Najpierw jego zespół The Rebels występował ze mną w Polsce. Grali super. Zarobili dużo pieniędzy. I Frantiśek w ramach rewanżu zaprosił mnie na koncerty do swojego kraju. Ale nie wierzył we mnie. Był rok 1970. Modne było granie rockowe. Myślał, że przepadnę ze swoim folkiem. Ale ludzie w Pradze w wielkiej hali zwariowali. Moja muzyka się spodobała. Przez parę lat zarobiliśmy tyle, że wybudowaliśmy duży dom. Ale któregoś dnia spakowałam walizki i wróciłam. Wszystko zostawiłam. Dlatego mieszkałam w kuchni technicznego, nie miałam się gdzie podziać. Ubrania trzymałam w worku. Gdy biegłam na randkę, patrzyłam, gdzie w worku jest czerwona plama. To była sukienka. Wyciągałam ją, prasowałam i byłam gotowa.
Czerwona sukienka i zielone porsche?
Tak. To właśnie dzięki porsche poznałam Daniela Olbrychskiego. Zostawiłam samochód w Lublinie, bo spadł śnieg i na drogach był lód. A ja nie umiem jeździć po lodzie. Dalej w trasę pojechałam autokarem. Mój menedżer spotkał Daniela w Łazienkach i zaproponował mu, że może przejechać się dobrą maszyną. Oczywiście przywiózł mi samochód. Wtedy się nie poznaliśmy, ale wysłał mi kartkę z zaczepnym tekstem. Zaprosił na przedstawienie Hamleta. Potem umówiliśmy się na konną przejażdżkę. Pocałował mnie w stajni. I byłam ugotowana. Daniel był wspaniały do zabawy, gorzej mu wychodziło życie. Mieliśmy plany, ale nic z nich nie wyszło.
Pani kończy związki jednym cięciem?
Dla mnie miłość zawsze była destrukcyjna. Nie umiałam normalnie żyć. Tak się angażowałam, że nie mogłam pracować. Zrywałam koncerty, wydzwaniałam do ukochanego, oszukiwałam się i zadręczałam. Ukochany mnie zadręczał, nocami zalewałam się łzami. To był horror. Po trzech latach takiej męki budziłam się do życia i mówiłam “stop”. Prawda jest taka, że był we mnie jakiś błąd, że pozwalałam się tak traktować.
Efekt braku ojca w dzieciństwie?
To może być źródło nieumiejętności postępowania z mężczyznami. Z ojcem widywałam się rzadko. Po wojnie trafił do więzienia, a gdy wyszedł w 1956 roku, nie mógł dostać pracy, mimo że miał dwa fakultety Proponowali mu posadę nocnego stróża. Utrzymywał się, robiąc gabloty z owadami dla szkół, był entomologiem. Te owady wciąż mu się rozłaziły, a ja się ich strasznie brzydziłam. Dlatego wizyty u niego źle mi się kojarzyły
Kto Panią tak naprawdę wychowywał?
Miałam troskliwą babcię. Mama pracowała. Była dekoratorką wystaw sklepowych, nocami robiła kartki świąteczne, bombki na choinkę. Ciągle poza domem, na kursach. Jednocześnie dobrze malowała, miała swoje wystawy, dostawała nagrody. Domem zajmowała się babcia. Grała ze mną w karty, czytała książki. Była zaradna. Dostawaliśmy paczki od wujka z Ameryki i babcia na maszynie przerabiała amerykańskie ciuchy na ubrania dla nas. Dzięki temu zawsze miałam niecodzienne sukienki. Inne od tych szaroburych z pedetu.
GŁĘBINA MNIE PRZERAŻA
Cały dzień trwają zdjęcia. Ostatnie na jeziorze w zachodzącym słońcu. – Gdzie są robaki? – pyta Maryla na pomoście. – Bez nich nie wchodzę do łódki. Odpływa od brzegu, gdy dostaje pudełko z przynętą. Tajemnica uporu wyjaśnia się, gdy fotograf mówi: “koniec”. Maryla chwyta za wiosła i odpływa na jezioro. – Muszę zarzucić – tłumaczy się jak z nałogu. Nie wypływa daleko. Trzyma się blisko brzegu.
Nie lubi Pani głębokiej wody?
Kocham Mazury, ale boję się kąpać w jeziorze. Nie wypływam łódką, bo też się boję. Jestem takim wędkarzem pomostowym.
A basen?
Basen uwielbiam. Pływam z otwartymi oczami, muszę widzieć dno. Dlatego słabo czuję się w morzu, cały czas obserwuję, czy jakiś trup nie łapie mnie za nogę.
Nadmiar wyobraźni?
Ogromny. Pełna jestem lęków. Nie lubię łódki, nie lubię samolotu. To wielki pech, bo w sezonie co drugi dzień muszę być na lotnisku.
Na nowej płycie Jest cudnie śpiewa Pani: “Za pewien czas któreś z nas zawinie do portu ciemnego”. To o ostatecznym lęku?
To napisała Magda Umer, to jej lęki. Wciąż powtarzam: jak się pewnych rzeczy nie wypowiada, to nic złego się nie stanie. Wie pan, że można oszukać mózg?
Nie wiem. Każdego z nas czeka koniec.
Zawsze horror można odegnać, myśląc pozytywnie. Mówię poważnie.
Pani myśli, że będzie żyła wiecznie?
W ogóle o tym nie myślę. Oglądam siebie w lustrze tylko z przodu. Umiem tak upozować się do zdjęć, że wyglądam jak laska. Trzeba umieć się ustawić do kamery. Tak widzę życie.
Wyznaje Pani zasadę, że o czym się nie mówi, tego nie ma?
Dokładnie.
Brakuje Pani wrażeń? Na płycie słyszę: “Dreszczu deszczu mi brak”.
To tekst Kasi Nosowskiej. Ale muszę panu powiedzieć, że doświadczam sporo dreszczy od moich zakochanych fanów. Bardzo mi się podoba, że są to młodzi chłopcy. Piszą do mnie maile lub mówią w oczy, że mnie kochają, że jestem ideałem kobiety: “Jest pani sexy. Niech się pani nie odchudza”. I to nie jest chwilowe zauroczenie, potrafi trwać latami. Nie powiem, żeby to nie schlebiało mojej próżności. Choć pewnie oni są otumanieni mną jako artystką.
Duża dawka adoracji?
Duża. Zdarza się, że dwudziestoletni fan czeka pod garderobą, a znam go parę lat, bo pisze od 15. roku życia. Wchodzi i zabiera chusteczkę, którą wycierałam usta. Albo porwane pończochy Serio.
I jest jak w Pani piosence: “Hej, chłopcze, czy chcesz przejechać się”?
To oczywiście żart. Popełnił go Muniek Staszczyk. Mam do Muńka słabość. Wzrusza mnie jego przerwa między zębami, to, że sepleni i chowa się za ciemnymi okularami. Ma dużo wdzięku. Szkoda, że napisał tylko jeden tekst na najnowszą płytę.
Nie zabiera Pani młodych mężczyzn do swojego czerwonego porsche?
Kiedyś zabrałam. Na światłach ukląkł przede mną chłopak, miał siedemnaście lat i plecak z książkami, wracał ze szkoły. Błagał mnie, żebym przewiozła go do następnych świateł. Zrobiłam to.
A propos próśb. Niedaleko stąd na wzgórzu jest brama z dzwonkiem, który przynosi szczęście. Dzwoniła Pani?
Oczywiście, na samym początku, kiedy przyjechałam tu pierwszy raz z mężem. Życzenie się spełniło. Wciąż jesteśmy razem.