Marzyłam o roli w westernie

Po sukcesie “Bo marzę i śnię” Krzysztofa Krawczyka, piosence wyprodukowanej przez Andrzeja Smolika, było jasne że wspólna płyta tego ostatniego i Maryli Rodowicz to tylko kwestia czasu. Artyści tłumaczą, co wspólnego ma bałałajka z banjo.

Wybiera się pani na warszawski koncert Boba Dylana?

Maryla Rodowicz: Niestety, akurat tego dnia mam swój koncert, więc nie dam rady. Dylan to obok Joan Baez, Jose Feliciano czy Janis Joplin jedna z moich pierwszych inspiracji, choć do dziś nie przepadam za jego skrzeczącym głosem. Cały czas słucham tego, co się gra na świecie. Ciekawią mnie powroty folkowych klimatów, tacy wykonawcy jak José González czy Jack Johnson. Nie znam wszystkich, ale dzieci zmuszają mnie do słuchania artystów, których wyszukują w sieci.

Dlaczego nagrała pani z Andrzejem Smolikiem płytę utrzymaną w klimatach country i folk? To muzyka nad Wisłą dość obca…

M.R: Zawsze fascynowałam się Ameryką, należę do pokolenia, dla którego była to ziemia obiecana. Powiem więcej, jednym z bohaterów mojej młodości był Winnetou. Na wszystkich balach szkolnych przebierałam się za Indian i marzyłam o roli w westernie.

Andrzej Smolik: Rzeczywiście, sporo tu dźwięków country, ale nie brak też wpływów słowiańskich, rosyjskich i francuskich. Polska to takie miejsce, gdzie spotyka się Ameryka z Rosją i tak też brzmi nasza płyta. Można tu usłyszeć banjo, gitarę hawajską, ale też mandolinę i akordeon.

A może to kolejna moda? Skończył się smotoh-jazz, więc teraz słucha się folku.

M.R: Powiem tyle: ten powrót mody na folk jest mi bardzo na rękę, połowa mojego repertuaru jest bliska takiemu graniu. Natychmiast zgodziłam się z sugestią Andrzeja, by nagrać płytę akustyczną z elementami country i folku. Jeżeli chodzi o nawiązania do lat 60. i 70. nigdy nie posunęłabym się tak daleko jak on. Na”Jest cudnie” Andrzej świadomie poszedł w oldschool, który dla mnie momentami wydawał się zbyt ryzykowny. Jakieś akordeony i klarnety, kojarzyły mi się raczej z meblościanką, nie najlepszymi starymi czasami. On jednak nie ma tego obciążenia, dla niego to kolejny dźwiękowy odcień do wykorzystania.

A.S: Myślę, że wbrew pozorom nie odeszliśmy daleko od tego, co Maryla robiła w latach 70. Ale muzyka nagrywana dzisiaj choć stylizowana na retro brzmi inaczej, ma współczesne brzmienie. To rodzaj nowego folku z ukłonem w stronę przeszłości.

A nie uległa pani modzie na producenta? Każdy artysta powinien mieć dziś co najmniej jednego…

M.R: Na wcześniejszych płytach miałam pełną kontrolę nad wszystkim, od uderzenia werbla po brzmienie gitary. Świetnie dogadywałam się ze swoimi muzykami, ale też nie wiem czy gdybym miała wtedy kogoś do pomocy, to te nagrania nie brzmiałyby inaczej. Z perspektywy czasu widzę, że czasem mieszałam na jednym albumie zbyt wiele stylistyk. Tak naprawdę dopiero pracując nad płytą”Kochać” spotkałam się z profesjonalnymi producentami.

To prawda, że współpraca w duetem Kondracki-Jóźwicki nie układała się najlepiej?

M.R: Nie czułam się zbyt dobrze ze świadomością, że nie mam wpływu na to, co podpiszę własnym nazwiskiem. Przychodziłam do studia i miałam tylko”dać głos”. Panowie, jakby tego było mało, chcieli zrezygnować ze wszystkiego, co charakterystyczne dla mojego wokalu. Smolik tego unikał, pracując z nim, czułam się swobodnie przed mikrofonem.

Nie obawiała się pani elektronicznych korzeni Smolika?

M.R: Obawiałam się, dlatego najpierw przeprowadziła z nim długą rozmowę. Kiedy powiedział, że od dawna marzył o płycie akustycznej, czułam że się zgramy. Szybko okazało się, że brzmienia country i słowiański romantyzm dobrze ze sobą współgrają.

A nie sądzicie, że muzyka cierpi dziś na syndrom”przeprodukowania”? Może pani wcale nie potrzebuje producenta?

M.R: Tacy fachowcy mogą mieć zbawienny wpływ na artystów z dorobkiem, którzy popadają w rutynę, boją się wystawić, eksperymentować, w końcu to oni zawsze stoją na linii strzału. A tak zawsze jest ktoś, na kogo można zwalić winę (śmiech).

A.S: Producent to stosunkowo nowy zawód w Polsce, ale coraz bardziej doceniany. Muszą go mieć artyści, którzy nie piszą dla siebie piosenek i brakuje im koncepcji jak powinna wyglądać ich muzyka. Ale również i tacy, którzy mając ogromny dorobek potrzebują świeżego spojrzenia kogoś z boku. Niestety, ostatnio w Polsce coraz więcej pojawia się produkcji plastikowej i jednosezonowej, podyktowanej wyłącznie wymaganiami zachowawczych stacji radiowych.

rozmawiał: Marcin Staniszewski
źródło: www.dziennik.pl

Powrót