Maryla cyrkowa

Pamięta Pani pierwszą wizytę w cyrku?

Miałam trzy lata, byłam w cyrku z matką. Jakaś kobieta chodziła po linie w strasznej ciszy, napięciu. Krzyknęłam: ja też tak potrafię. Tak naprawdę rozsmakowałam się w cyrku dopiero w roku 1977 w krakowskim Teatrze Stu. Krzysztof Jasiński zrobił tam z dramatu “Szalona lokomotywa” Witkacego przedstawienie musicalowe. Przepiękną muzykę napisał Marek Grechuta i Jan Kanty Pawluśkiewicz. To był wielki sukces.

W latach siedemdziesiątych cały Sopot śpiewał z Panią “Kolorowe jarmarki” Janusza Laskowskiego. Czy Marysia Biesiadna i Pani dzisiejszy cyrkowy wizerunek to powrót do tamtej poetyki?

W ubiegłym roku zaproponowano mi zaśpiewanie “Kolorowych jarmarków” na trzydziestopięciolecie sopockiego festiwalu. Na scenie był mim, gołębie, balet, połykacze ognia, sprzedawcy waty cukrowej. Po festiwalu Program I Telewizji Polskiej zrealizował mój koncert w namiocie cyrkowym, a teraz rusza my w trasę promującą płytę “Przed zakrętem”.

W prawdziwym cyrku są popisy akrobatyczne, woltyżerka, pokazy dzikich zwierząt i klowni. Co zobaczymy w Pani “Cyrku przed zakrętem”?

Nie zabieramy w podróż żadnych zwierząt. Razem ze mną na scenie wystąpi ponad trzydzieści osób: klowni, akrobaci, połykacze ognia, fruwające anioły… Nie próbujemy robić przedstawień cyrkowych, chcemy stworzyć na koncertach cyrkową atmosferę. To będzie taki cyrk bez cyrku. Ja nie będę wykonywać żadnych ewolucji. W namiocie cyrkowym łatwiej niż w dostojnej sali nawiązać kontakt z publicznością. To miejsce spontanicznych odruchów, nieskrępowanych reakcji. Tam trzeba iść na całość. Akrobata musi ćwiczyć miesiącami, a później wykonać ewolucję najlepiej jak umie. Od tego często zależy jego życie. Jedynym minusem jest to, że scena w cyrku jest okrągła, a ja nie lubię, jak się mnie ogląda z każdej strony. Poza tym trudniej widzom zajrzeć w oczy.

Przed dwudziestu laty kultura jarmarczna i cyrk były przeciwwagą dla kultury oficjalnej. Dzisiaj kojarzą się raczej z kiczem i disco polo. Nie boi się Pani tych skojarzeń?

Lubię ocierać się o kicz. Lubię z siebie robić klowna, podoba mi się ten rodzaj żartu, przerysowania, karykatury. Co nie znaczy, że będę występowała w obcisłym kolorowym trykocie z naszywanymi cekinami. A moje piosenki nie mają nic wspólnego z muzyką jarmarczną czy disco polo.

Ciągle zmienia Pani wizerunek sceniczny. To ucieczka przed legendą czy próba zwrócenia na siebie uwagi?

Lubię wymyślać dla siebie postaci sceniczne. Raz jest to Marysia Biesiadna, kiedy indziej klown. Chowam się wtedy za postaci. Wynika to z moich lęków, niepewności. To jest też ucieczka przed normalnością. Ale nie ma co ukrywać, że sukces piosenkarza zależy od zainteresowania słuchaczy. Odbiorcy są podatni na muzyczne mody, nowe twarze. Moje postaci pomagają utrzymać zainteresowanie mną. Tak było w przypadku Marysi Biesiadnej. Bardzo mi się podobał pomysł sfotografowania mnie tylko w wianku. Liczyłam też na mały skandal: Rodowicz naga! Gdybym mogła, woziłabym na koncerty potężną scenografię jak The Rolling Stones czy Michael Jackson. Kiedy nie było mnie stać na oprawę sceniczną, starałam się przynajmniej przebrać, nałożyć cylinder czy za dużą marynarkę.

Nie boi się Pani, że słuchacze mogą się zmęczyć tymi przebierankami?

Tak naprawdę to nigdy nie wiem, czy publiczność zaakceptuje moją propozycję. Ale ryzykuję.

rozmawiał: Jacek Tomczuk
zdjęcie: Marcin Tyszka
źródło: Wysokie obcasy/ 30.04.1999

Powrót