Jestem gigantomanką

Im bardziej burzliwe życie,

tym bardziej potrzeba jakiejś odskoczni. Człowiek jest normalny, gdy zachowuje równowagę między wojną a pokojem – między estradą a domem. Tylko w domu mogę normalnie żyć. W kuchni nie będę przecież rżnęła piosenkarki, bo mąż zaraz powie: Zachowujesz się jak kapryśna gwiazda. Długo bałam się takiego zakotwiczenia. Dom i macierzyństwo kojarzyły mi się nie z równowagą, lecz z końcem kariery. Mieszkałam w samochodzie, w hotelach, w wynajmowanych mieszkaniach – to było wygodne: wrócić, wziąć prysznic, przepakować walizkę i wyjść. Cztery ściany robiły na mnie przygnębiające wrażenie. Włóczyłam się po znajomych, byle nie wracać do pustego domu. Aż pojawiły się dzieci. Zaczęłam godzić pracę i macierzyństwo i sprawiało mi to wielką przyjemność! Tak powstała Maryla domowa.

Miałam mieszkanie

na Ursynowie. Dostałam je z przydziału w 1979 roku. Byłam w ciąży i wpadłam w panikę. Mieszkanie spore, dwupoziomowe – 100 m2 – trzeba je było urządzić. Wyobrażałam sobie 50-metrową pustkę powietrzną nad dolnym poziomem, na górze czerwony fotel i jedwabne zasłony. Zrobiłam z dwóch pokoi dużą kuchnię. W całym mieszkaniu położyłam podłogę z sosnowych desek. Kuchnia była ozdobiona czarnymi belkami, z których zwisały jakieś czosnki, papryki. Kolega zrobił prawdziwy kominek. Zbudowałam sobie na Ursynowie niby wiejski dom. Z czasem, gdy przybyło drugie i trzecie dziecko, pusta góra została przedzielona na dwa pokoje, przybyło też przypadkowych sprzętów. Wtedy zbudowaliśmy z mężem dom na warszawskim Bemowie. Dom miał być docelowy, ale nie spełnił naszych oczekiwań. Mamy 400 m2 i brakuje roboczych przestrzeni. Nie ma pomieszczeń do pracy, nie ma garderób. Moje kostiumy, buty, wielkie archiwum są w ciągłym bezładzie. Piękne w tym miejscu są tylko drzewa. Rodowicz kupiła najlepszą działkę – mówili niewtajemniczeni, widząc park w ogrodzie. I dodawali: Wiadomo, artystka, załatwiła sobie. Prawda jest taka, że gdy ponad dziesięć lat temu przeprowadziliśmy się na Bemowo, zaczęliśmy sadzić dorosłe drzewa. Na 300 m2 rośnie ich teraz czterdzieści – modrzewie, lipy, magnolie…

Kupiliśmy stary dom w Konstancinie.

Wśród ogromnych sosen i dębów stoi dom z początku wieku; jest piękny, choć ma też parę mankamentów, przede wszystkim konserwatora, z którym trzeba uzgadniać każdy szczegół remontu elewacji. W zagospodarowaniu wnętrza mamy większą swobodę; urządzamy we współpracy z architektem, ale nie jest to łatwe, bo wciąż ścierają się dwie wizje. Zawsze chciałam mieszkać blisko ziemi i to się wkrótce spełni. Duży taras, wielkie garderoby, funkcjonalne podziały. W tym domu mieszkać będziemy z mężem i synem, ale liczymy, że często będą wpadać pozostałe dzieci. Chcemy, by wszyscy czuli się komfortowo. A gdybym mogła, wybudowałabym jeszcze jeden dom – poza miastem. Jestem gigantomanką – miałabym tam wiele hektarów i mnóstwo zwierząt.

Kiedyś bałam się stabilizacji

i zaskoczyłam samą siebie. Okazałam się osobą opiekuńczą i odpowiedzialną. Bardzo dbam o to, żeby być dobrą matką. W moim zawodzie działa się samotnie. Nie ma prawdziwych przyjaźni. Gdyby nie rodzina, nie dom, do którego się wraca, nie byłoby sensownej egzystencji. Nie można żyć tylko dla tłumów, nawet jeśli spotyka cię z ich strony uwielbienie.

autor: Andrzej T. Papliński
zdjęcie: materiały prasowe
źródło: Murator 9/2002

Powrót