Chciałabym mieć figurę Naomi Campbell i co najmniej dziesięć centymetrów więcej

Żywiołowa do przesady, niespokojna, dowcipna, żądna przygód. Żyje z rozmachem, uwielbia działanie. Gorąca zwolenniczka wszystkiego, co postępowe i nowatorskie. Tak opisał Marylę Rodowicz pewien grafolog.

Powiedziała Pani kiedyś: “Warunkiem dobrego samopoczucia jest polubienie samego siebie, swojego ciała, swojej osobowości”. Pani się to udało?

W moim przypadku to jest sprawa natury, a nie pracy nad sobą. Ja po prostu taka jestem. Ale można nad tym pracować, do czego na łamach różnych gazet namawiają ostatnio psycholodzy. Ich zdaniem, żeby polubić świat i być życzliwym dla ludzi, trzeba zaakceptować siebie. Człowiek, który nie akceptuje siebie, jest stale w stresie. Zadręcza się. Zazdrości innym.

A Pani się to nie zdarza? Nie zazdrości Pani?

Pewnie, że zazdroszczę. Chciałabym mieć figurę Naomi Campbell i co najmniej dziesięć centymetrów więcej. Ale nie mam…

I mimo to lubi Pani siebie. Za co?

Za optymizm i umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Myślę, że gdybym na przykład nagle została sama z trójką dzieci, nie załamałabym rąk i nie płakała. Zresztą już parę razy przekonałam się, że jestem tak zwaną dzielną kobietą.

A za co Pani siebie nie lubi?

Chyba za to, że choć wiem, jak postępować z mężczyznami – bo to wcale nie jest tak skomplikowane moja godność i kobieca duma nie pozwalają mi aż tak się przed nimi płaszczyć i być taką kretynką, żeby mówić im to, co chcą usłyszeć. A chcą usłyszeć, że są najwspanialsi, najmądrzejsi, że bez nich jesteśmy bezradne. Znam kobiety, które bez trudu potrafią grać “słodkie idiotki” i świetnie na tym wychodzą. Ja tak nie umiem. Za bardzo cenię swoją niezależność. Myślę, że jestem trudnym partnerem. I dla mężczyzny, i we współpracy.

Dlaczego?

Bo lubię decydować o wszystkim. Jestem apodyktyczna. Jak czegoś chcę, to tak ma być. Nie cierpię, kiedy ktoś mi coś każe, coś narzuca. Nie wiem, czy na przykład potrafiłabym istnieć w świecie zachodniego show-biznesu, gdzie podpisuje się wieloletnie kontrakty, co roku trzeba nagrywać płytę, brać udział w promocjach i robić to, co jest określone w kontrakcie. Wolę swoją sytuację. Oczywiście ja też popełniam błędy, ale wydaje mi się, że często mam rację. A jak nie mam, to potrafię się do tego przyznać. Umiem się kajać, powiedzieć “sorry, pomyliłam się”.

Na przykład…

Zaraz, zaraz, kiedy to ja nie miałam racji? Trzeba by zapytać mego męża.

Ale w stosunku do dzieci nie jest Pani chyba apodyktyczna? Przynajmniej one temu zaprzeczają.

Przeciwnie, jestem pobłażliwa daję im dużą swobodę, mam do nich zaufanie. Uważam, że dzieci tak jak dorośli, też mogą mieć chwile słabości, gorszy dzień. Zwłaszcza że teraz strasznie dużo się od nich wymaga. Wydaje mi się, że to jest dobra droga. Nie jak wojskowy dryl typu: powiedziałam, ma być zrobione. A mój mąż uważa inaczej: rozkaz, trzeba wykonać, a potem się odwoływać. A i tak twierdzi, że jestem apodyktyczna, bo wychowuję dzieci po swojemu.

Jest więc Pani apodyktyczna, jaka jeszcze?

Stałam się obowiązkowa. Stałam się, bo nie byłam. Jestem też dużo bardziej punktualna niż kiedyś. Mam notes, w którym codziennie zapisuję sprawy do załatwienia. Oczywiście nie udaje mi się wszystkiego zrealizować i wszędzie zdążyć, ale uważam, że kobieta ma dużo więcej obowiązków niż mężczyzna. Mężczyzna bierze swoją teczkę i idzie do pracy. Nie interesuje go żaden cieknący kran itp. Kobieta ma na głowie cały dom, wychowanie dzieci i zwykle jeszcze pracuje zawodowo.

Niektórzy twierdzą, że służy Pani pokonywanie trudności…

Czy ja wiem… Tyle razy dostałam od życia w tyłek, tyle razy na własnej skórze przekonałam się, co to znaczy być raz na wozie, raz pod wozem, że mam w sobie dużo pokory. Z drugiej strony – mimo tych niepowodzeń – nadal wierzę, że wszystko zależy od nas. Że właściwie wszystko można mieć, czego się pragnie. W związku z tym dosyć szybko podnoszę się po porażkach i znowu zaczynam się wspinać. Bo przecież to wspinanie się dążenie do czegoś jest najwspanialszym, najważniejszym momentem w życiu.

A może te ciosy nie były aż tak strasznie dotkliwe?

Bywały bardzo dotkliwe. I niepowodzenia zawodowe, i różne przykrości, które mnie spotykały i trudne życie damsko-męskie, jakieś upokorzenia, wszystko bywało… Moje życie prywatne jest najlepszym dowodem na to, że jestem optymistką, bo kobieta, która doznała tylu rozczarowań w życiu osobistym, powinna chyba pójść do klasztoru. Ja jednak myślę, że trzeba szukać partnera na życie. To może trwać bardzo długo, ale wierzę, że każdy może znaleźć kogoś takiego. Niezależnie od tego, ile mamy lat. Uważam, że nie ma sensu być w związku z kimś, kogo się nie lubi, kogo się nie toleruje, kiedy mija miłość i ludzie męczą się w imię, czegoś tam, na przykład dla dobra dzieci. Po co? Znajomi mi czasami mówią: a może ty nie umiesz kochać? Tak naprawdę, jak kochały kiedyś kobiety, które szły za swoimi mężami na Sybir albo po ich śmierci żyły wyłącznie wspomnieniami. Może to jest właściwa miłość? Nie wiem. Ale kto powiedział, jaka miłość jest właściwa? Kto może to określić i ocenić?

Jak to się dzieje, że mimo rozstań udaje się Pani utrzymać dobre stosunki z mężczyznami kiedyś dla Pani bliskimi?

Każdemu z nich zajęło wiele lat, zanim znowu mogli ze mną rozmawiać.

A Pani?

Po latach zapomina się o wszystkim, co było złe, pamięta się miłe rzeczy. Z Krzysztofem Jasińskim mam dzieci, a poza tym zdarzyło nam się ostatnio razem pracować. Daniela Olbrychskiego lubię, jest dobrym człowiekiem. No i przepadam za Zuzią, jego żoną. Frantiszek, mój czeski narzeczony, nadal mnie ciepło wspomina. Wiem o tym, to mi schlebia. Poza tym polubili się z moim mężem, dobrze się rozumieją. Ale, jak mówię, musiało upłynąć wiele lat, żebyśmy mogli razem usiąść przy stole.

Ma Pani więcej wrogów czy przyjaciół?

Chyba nie mam przyjaciół. Nie jestem osobą, która się spotyka w kawiarniach z koleżankami, chociaż to musi być bardzo miłe. Przekonałam się o tym, kiedy w Teatrze Komedia grałam jednego z krasnoludków w “Królewnie Śnieżce”. W garderobie siedziało nas sześć, rozmawiałyśmy o dzieciach, gotowaniu, plotkowałyśmy, kto z kim. Myślę, że miałabym przyjaciół, gdybym mogła poświęcić im trochę czasu. Przyjaźń polega na tym, że trzeba o nią dbać, dawać trochę siebie. Mnie brakuje na to czasu. Mam bardzo absorbującą pracę, każdą wolną chwilę staram się spędzać z mężem i dziećmi. Znam paru ludzi, którzy są mi życzliwi, mamy dobry kontakt, ale to nie są takie osoby, do których piszę czy wydzwaniam godzinami. Wolę sama rozwiązywać swoje problemy.

A co z wrogami?

Owszem, jest parę takich osób, które gdy mnie widzą, odwracają głowę albo cedzą przez zęby “dzień dobry”. O tak, wiem, że mam wrogów i paru znam.

Jaki ma Pani stosunek do upływającego czasu?

Nie zauważam go. W ogóle nie myślę o tym. Udaję, że tego nie ma. Że nie ma chorób, śmierci.

Myśli Pani, że w ten sposób można oszukać los?

Tak. Myślę, że to przejawia się u mnie na przykład w sposobie ubierania się albo czesania. Jest coś w tym, że kobiety przyzwyczajają się do swego wizerunku z młodości, koloru włosów, sposobu malowania się. I często ubierają się i czeszą tak jak kiedyś, bo im się wydaje, że wyglądają tak samo. Ja jestem tego przykładem. Wiem, co muszę zrobić, żeby swoim wyglądem “oszukać”, że jestem młodsza, niż jestem. I to sprawia mi przyjemność. Alicja Wojciechowska opowiadała mi przypadek ze szpitala: staruszka wstała ze szpitalnego łóżka i na karcie choroby zmieniła ostatnią cyfrę z daty urodzenia. Dzięki temu odmłodziła się o trzy lata. Kilka dni później umarła. Myślę, że to jest bardzo kobiece. Branża, w której pracuję, żywi się młodością. Nikogo nie interesuje, jak taka Tina Turner, która podskakuje i ubiera się bardzo skąpo, zachowuje nienaganną sylwetkę. Ona ma ją mieć. Nikogo nie obchodzi, ile lat ma Mick Jagger. On ma porywać swoją energią. Myślę, że to jest presja sceny. Wiem, kiedy koncert jest udany. To polega na sile rażenia – jeśli wyemituję z siebie taką energię, która jest w stanie porwać publiczność, koncert jest udany. A jeżeli tego nie ma, to nie ma koncertu.

Agnieszka Osiecka nie bez powodu powiedziała o Pani: “To Fauścica. Wiecznie młoda, silna i ruchliwa”. Ale skąd Pani czerpie tę energię?

Nie wiem, ja ją po prostu mam. Mój mąż twierdzi, że jestem wampirem i wysysam ją z niego. Dlatego odsuwa się ode mnie w łóżku, bo mówi, że jak się do niego przytulam, to rano wstaje wyczerpany, jakbym mu całą krew wypiła… Na wszelki wypadek sprawdza, czy nie ma na szyi śladów zębów. A mówiąc serio, na pewno muzyka jest czymś takim, co mnie napędza. Dlatego lubię pracować z bardzo dobrymi muzykami. Dużo od nich wymagam. Może czasami za dużo. Bo u nas nie ma takich możliwości, żeby oni mogli zarabiać adekwatnie do tego, co muszą dawać. Kiedy zachodni artysta wydaje płytę i rusza w trasę, może więcej zapłacić muzykom, więcej wydać na tiry pełne sprzętu, na oprawę. Bo jego płyta ma zasięg światowy, to znaczy większy rynek zbytu. A naszym rynkiem jest tylko Polska. U nas wszystko z konieczności jest skromniejsze. A wymagania są takie same jak w stosunku do gwiazd zachodnich. Więc ja muszę nadrabiać te niedostatki energią.

Jest Pani znana z tego, że nie ma dla Pani rzeczy niemożliwych. Podobno kiedy miała Pani trzy lata, widząc w cyrku akrobatkę na linie, powiedziała Pani: “i ja tak potrafię…”

Zawsze byłam odważna. Czasami była to odwaga granicząca z szarżą, brawurą. To mi zostało. W zeszłym roku grałam koncert na otwarciu mistrzostw świata w enduro. To sport polegający na tym, że jeździ się na takich lekkich motorach w trudnym terenie. Organizatorzy zaproponowali mi, żebym podjechała pod scenę na takim właśnie motorze. Nigdy nie siedziałam na motocyklu, ale powiedziałam: “Dobrze”. Miałam dziesięć minut na próbę, wszyscy umierali ze strachu, a ja zrobiłam rundę wokół całego stadionu. A ostatniej jesieni w Australii weszłam na sam Harbour Bridge w Sydney. To bardzo słynny most zbudowany z ogromnych przęseł. Jest tak wielki, że pomalowanie go w całości zajmuje siedem lat. Konserwuje go mój fan, Polak, który tam mieszka. To on zaprosił nasz zespół na tę niezwykłą wycieczkę. Wchodziło się najpierw po pionowej metalowej drabinie nad jezdnią, a potem trzeba było iść wąskim przęsłem, które miało niecały metr szerokości. Bałam się, ale warto było spróbować. Wrażenie niesamowite. Chciałabym poza tym skoczyć kiedyś na spadochronie. Chciałabym też przejechać samochodem przez całe Stany Zjednoczone. Może dlatego trwam w tym show-biznesie, bo to jest dla mnie ciągłe wyzwanie.

Ma Pani dom, o jakim Pani marzyła, troje udanych dzieci, kochającego męża, odnosi Pani sukcesy zawodowe. Czego można sobie jeszcze życzyć w takiej sytuacji?

Wszystko, co mam, nie przyszło samo. To jest zdobyte naprawdę dużym wysiłkiem. Życzę wiec sobie, żeby to trwało i żeby nie było gorzej.

rozmawiała: Małgorzata Szniak
zdjęcia: Marek Straszewski
źródło: materiały prasowe

Powrót