Początki mojej kariery nie były łatwe. Musiałam wtedy utrzymywać dom, nie miałam stałej pracy, a jeśli już trafiały się jakieś kontrakty to wymagały wyjazdów do USA czy ZSRR na kilka miesięcy. To stan wojenny, pusto w sklepach. Nie czułam się dobrze, zostawiając na tak długo rodzinę, ale co innego mogłam zrobić?
Dla kogo napisała pani książkę „Wariatka tańczy”? Dla siebie? Rodziny? Fanów?
Na pewno nie dla siebie. Przecież doskonale znam te historie. Napisałam ją dla fanów i – jak to się mówi – dla potomności, bo jest tam przecież kawał historii od czasów powojennych do dziś. Ta książka to opowieść o moich korzeniach, dzieciństwie, miłościach, fascynacjach aż do teraz. Nigdy nie pisałam pamiętnika, za to okazało się, że mam dobrą pamięć.
„Gejsza nocy”, „Polska Madonna”… To tylko niektóre bohaterki pani wielkich przebojów. Jest pani do nich trochę podobna?
„Polską Madonnę” śpiewałam w ciąży, bardzo się z nią wtedy utożsamiałam. Do dzisiaj wzrusza mnie ten tekst. Najlepiej czuję utwory pisane przez Agnieszkę Osiecką, która była mi bardzo bliska i doskonale mnie rozumiała. Z naszej przyjaźni zrodziło się wiele pięknych tekstów, które opowiadały o mnie i o kobietach, zmagających się z tymi samymi problemami co ja.
Te piosenki wyniosły panią na sam szczyt. Co uważa pani za swój największy sukces?
To że od lat jest przy mnie publiczność. Mimo zmieniających się mód, nowych osobowości scenicznych, fani wciąż są ze mną. Na koncertach czuję życzliwość słuchaczy. Z fanami często się kontaktuję, wielu znam osobiście od lat. Najpierw spotykaliśmy się tylko na koncertach, teraz korespondujemy na Facebooku i na mojej stronie www.marylarodowicz.
Tak nawiązuje pani przyjaźnie z fanami. Są wśród nich tacy, którzy kibicują pani od początku kariery?
To zdumiewające, ale tak. Na przykład Basia z Wrocławia, którą poznałam w latach 70.! Mogłabym tak wymieniać.. Sylwia z Wałbrzycha, Ewa z Gdańska, Darek z Gdyni… W każdym mieście po koncercie spotykam się z fanami, witamy się, robimy zdjęcia. Jest też taka mocna grupa, która potrafi pokonać 600 kilometrów, żeby dotrzeć na koncert.
Pracuje pani na wysokich obrotach – dziesiątki hitów, setki koncertów, rzesze fanów, trójka dzieci, mąż, sukces na każdym polu. Jak udało się pani pogodzić tak intensywne życie zawodowe z prywatnym?
Kiedy dzieci były małe, miałam z tym pewien problem. Musiałam wtedy utrzymywać dom, nie miałam stałej pracy, a jeśli już trafiały się jakieś kontrakty to wymagały wyjazdów do USA czy ZSRR na kilka miesięcy. To był początek lat 80. – stan wojenny, pusto w sklepach. Nie czułam się dobrze, zostawiając na tak długo rodzinę, ale co innego mogłam zrobić? Dopiero przy trzecim dziecku wsparł mnie mąż, którego poznałam w 1985 roku.
Dzieci mają pani za złe te nieobecności?
Ciągle je o to pytam. Mówią, że nie, ale pamiętają, jak było im ciężko bez mamy.
Jaki ma pani kontakt z dziećmi?
Codziennie ze sobą rozmawiamy. Córka wyjechała do Szwajcarii, na rok, pracuje z końmi. Starszy syn mieszka w Krakowie, więc nie widujemy się zbyt często. Jedynie najmłodszy Jędrek mieszka w Warszawie i spotykamy się kiedy tylko możemy. Takie święta jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc to dla mnie okazja do tego, by mieć ich wszystkich przy sobie.
No właśnie, bo z książki „Wariatka tańczy” wynika, że uwielbia się pani otaczać ludzi. Wspomina też pani przyjaźń z Agnieszką Osiecką. Jak się poznałyście?
Agnieszka słyszała, że jest taka śpiewająca studentka AWF-u i bardzo chciała mnie poznać. Już na pierwszym spotkaniu pokazała mi kilka swoich tekstów. I tak było do lat 90-tych. Stąd moje bogactwo repertuarowe. Pierwsze teksty Agnieszki były zupełnie nie w moim stylu. Przeżywałam inspirację amerykańskim folkiem. Chciałam śpiewać “protest songi”. Agnieszka zaczęła pisać specjalnie dla mnie, do tego doszły częste spotkania, wspólne wyjazdy, nocne włóczęgi… Zawodowa relacja przerodziła się w przyjaźń.
Z Agnieszką połączyła panią nie tylko wspólna wrażliwość, ale też miłość do muzyki. Pamięta pani, kiedy po raz pierwszy chwyciła za gitarę?
Za gitarę chwyciłam na początku liceum. Kolega pokazał mi pierwsze akordy. W szkole muzycznej grałam na skrzypach i mój nauczyciel też mnie trochę szkolił. Do szkoły chodziłam ze skrzypcami, gitarą i stosem nut, które wysuwały mi się spod pachy. Poza tym uczyłam się sama ze „Szkoły gry na gitarze”. Tam były narysowane wszystkie akordy.
W którym momencie zdała sobie sprawę, że muzyka to nie tylko hobby, tylko sposób na życie?
Kiedy w 1969 roku wygrałam Opole, miałam już wtedy swoich muzyków, z którymi wcześniej wspólnie graliśmy w klubie studenckim Relax. Stworzyliśmy wtedy zespół „Maryla i gitarzyści”, graliśmy folkową muzykę na akustycznych gitarach zrobionych przez lutnika w Będzinie. Nie były zbyt wygodne, grubo ciosane, ale świetnie brzmiały. W 1970 ukazała się pierwsza płyta. Osiągnęliśmy niespodziewany sukces. Nie było już od tego odwrotu…
Mam wrażenie, że w pani pracy bardzo trudno jest utrzymać bliskie przyjaźnie z ludźmi, z którymi się pracuje. Które przyjaźnie przetrwały próbę czasu?
Oczywiście, od początku jest ze mną Seweryn Krajewski, z którym do dziś pracuje i którego uwielbiam. Podobne relacje mnie łączą z Katarzyną Gaertner – kiedyś spędzałyśmy długie godziny na wspólnym graniu. Jacek Mikuła grał u mnie w latach 70. na klawiszach i napisał dla mnie kilkadziesiąt piosenek. Zawsze miałam do niego słabość. Agnieszka Osiecka też bardzo polubiła moich kompozytorów. Stanowiliśmy silną grupę.
A co z konkurencją? Na przykład ze słynnym konfliktem Rodowicz-Sipińska?
Ta sprawa stała bardziej wytworem mediów niż prawdą. Oczywiście, były między nami tarcia, w końcu nie ma dymu bez ognia (śmiech). Bardzo lubię Urszulę. Dziennikarze podsycają takie konflikty, są dla nich dużo ciekawsze niż to, jak się ludzie szanują i cenią nawzajem. W tym roku było 50-lecie Opola i dużo się pisało o latach 70. Ta animozja między nami została na nowo wyciągnięta, co Urszuli pewnie się nie bardzo spodobało.
Trudno sobie wyobrazić, jak zareagowaliby dziennikarze plotkarskich portali, gdyby w romans z Danielem Olbrychskim wdałaby się pani dziś, a nie 40 lat temu.
Pewnie trafilibyśmy na czołówki! Daniel miał wtedy przecież żonę, oboje byliśmy w bardzo dobrej sytuacji zawodowej, byliśmy popularni. Na szczęście komunizm nie sprzyjał plotce.
Co pani sądzi o dzisiejszej kulturze celebrytów?
My na pewno mieliśmy więcej spokoju. Gwiazdy, żeby zaistnieć musiały wykazać się jakimiś umiejętnościami. Kiedy debiutowałam, sztuka estradowa stała na nieporównanie wyższym poziomie niż dziś. W show-biznesie pracowali wybitni profesjonaliści – muzycy z dyplomami akademii muzycznych, tekściarze z dorobkiem poetyckim – Agnieszka Osiecka, Ernest Bryll, Jonasz Kofta, Wojciech Młynarski. Dziś każdy może wrzucić swoją piosenkę domowej roboty do internetu i stać się gwiazdą. W Opolu na przykład była specjalna nagroda dla autora tekstu, oddzielna dla kompozytora, nie było nagród dla wykonawcy, tylko dla piosenki.
Co najlepiej pani wspomina z życia towarzyskiego tamtych lat?
Faktem jest, że wtedy się dość dużo piło, kwitło życie towarzyskie, którego dziś już nie ma – ludzie z branży raczej ze sobą rywalizują, niż się przyjaźnią. Co roku spotykaliśmy się na festiwalu opolskim. Wszyscy muzycy zakwaterowani byli w hotelu Opole. Po próbach trwała biesiada, w restauracji trudno było znaleźć wolny stolik. To były niekończące się biesiady, rozmowy, tam tworzyły się przyjaźnie i powstawały nowe projekty muzyczne.
A w Warszawie?
Tu każdy miał swoje zajęcia – rodzinę i trasy koncertowe. W Warszawie miejscem spotkań był hol hotelu Europejskiego, gdzie był barek i fotele. Od 12 do 14 spotykała się tam tzw. branża estradowa – piosenkarze, menagerowie, autorzy tekstów itp. Z Agnieszką nazywałyśmy to biurem. Kiedy sie umawiałyśmy, zazwyczaj pytałam: „To co, jutro o 13 w biurze?”. O tej porze byli tam już wszyscy – Jonasz Kofta, Krzysztof Materna itp.
Czy sytuacja polityczna PRL wpływała na pani pracę?
W pewnym stopniu pewnie tak, karierę międzynarodową robiłam w krajach bloku wschodniego, w Czechosłowacji, NRD, na Węgrzech, w ZSRR. Stan wojenny uciął wszystkie zagraniczne kontakty, które były potem bardzo trudne do odbudowania.
Nigdy nie miała pani problemów z cenzurą?
Mnie to na ogół nie dotyczyło. Do biura cenzury na Mysią chodzili autorzy tekstów i organizatorzy koncertów. Przed publicznym występem na każdym tekście trzeba było uzyskać pieczątkę cenzora. Ja nie śpiewałam piosenek politycznych. Raz miałam kontakt z generałem Kiszczakiem, szefem MSW, u którego musiałam interweniować w sprawie jednego z moich muzyków, bo przed trasą zatrzymano mu paszport z powodu wymyślonych donosów. Agnieszka Osiecka poradziła mi, żebym spróbowała załatwić to właśnie z Kiszczakiem. Na szczęście udało się. To była absurdalna sprawa. Dowiedziałam się przy okazji, że na mnie podobno też jest teczka.
Ktoś donosił?
Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Nie lubię rozgrzebywać przeszłości. Wszyscy domyślaliśmy się, kto w Pagarcie był kapusiem, na każdym zagranicznym wyjeździe mieliśmy „opiekuna”.
W tamtych czasach była pani kolorowym ptakiem polskiej sceny. Sama projektowała pani swoje kreacje?
Zawsze sama miałam mnóstwo fantazji. Robiłam to z nutką prowokacji i wizjonerstwa. Moje kostiumy były teatralizowane, lubiłam wymyślać strój do piosenki. Kiedy pierwszy raz wystąpiłam w Opolu, chciałam, żeby kostium miał odpowiedni charakter. Babcia uszyła mi długą hipisowską spódnicę, mam coś do niej “domalowała” i to zrobiło ogromne wrażenie. Zawsze zadawałam sobie dużo trudu. Jeździłam do Milanówka, gdzie panie projektantki tworzyły dla mnie stroje z tkanin na zamówienie. Duże wrażenie zrobiła suknia w banany zaprojektowana przez malarza Rafała Olbińskiego do utworu „Małgośka”.
Kochają panią miliony Polaków. Mimo to w mediach często pojawiają się krytyczne artykuły poświęcone temu, co pani robi. Jak pani to znosi?
No tak, na okładki częściej trafiają aktoreczki serialowe, których dorobkiem jest to, że poszły na promocję butów albo zaszły w ciąże. Nawet wczoraj miałam telefon z propozycją sesji okładkowej. Warunkiem była sesja z rodziną. Mój mąż i dzieci się tym absolutnie nie interesują. Zapytałam, czy muszę się podpierać rodziną? Niestety, nie uzyskałam już odpowiedzi. Dzieci powiedziały, że nie mają zamiaru lansować się przy mamusi, że nie będą robiły niczego na moich plecach. Wtedy dziennikarka stwierdziła, że może powinniśmy wymyślić jakiś rozwód lub tragedię, która przyciągnęłaby uwagę czytelników… Takie czasy.
Chciałaby, żeby pani dzieci osiągnęły to, co pani?
To jest kwestia ich wyborów. Syn gra na gitarze, ale tylko dla siebie, do show biznesu go nie ciągnie. Każde z moich dzieci ma swoje zainteresowania, swoje życie. Niech tak pozostanie.
Dużo się ostatnio o pani słyszy za sprawą książki „Wariatka tańczy” i antologii…
Antologia to zasługa jednego z moich najwierniejszych fanów, który zmotywował mnie do jej wydania. To będzie 20 płyt z 250 piosenkami, przy tym 111 utworów stanowią piosenki niepublikowane. Antologia dotyczy głównie lat 70. i 80. Te czarne, winylowe płyty odeszły w niepamięć. Przy jej okazji pomyślałam, że to dobry moment na biografię. W międzyczasie padł pomysł zrobienia wystawy moich kostiumów, który rozrósł się do wielkiej wystawy archiwaliów, listów, nut, zdjęć. W głowie mam też musical, to byłoby zwieńczenie wielkiej operacji „Maryla”.