Dziedzictwo narodowe

Ja się dopiero rozkręcam – opowiada Maryla Rodowicz. I należy traktować to poważnie. Przygotujcie się na wysyp płyt artystki z 200 niepublikowanymi dotąd utworami.

Pani to nie może na miejscu usiedzieć.

Jest taki tekst Agnieszki Osieckiej: „Ja niewesoła, ale z kokardą, lecę do słońca, hej, Leonardo! A ja się kręcę, bo stać nie warto, hej, droga wolna, hej, Leonardo”… I o to chyba chodzi. Nie grałam tego wcześniej na koncertach, ale teraz chyba Agnieszka dała mi jakiś znak i gram. Każdy koncert kończę tym utworem. „W górę szlaban…” napisała z Jackiem Kleyffem na początku lat 90.

Ambicja pani kazała teraz wydać wszystkie płyty z całego życia?

Ludzie już nie mają gramofonów… I dlatego moje stare płyty ukazują się teraz na CD. A w kolekcjonerskich wersjach wyjdą też winyle. Z odręcznym autografem. Co to 200 sztuk podpisać? A na poważnie, to zaczęło się od tego, że zgłosiła się do mnie Biblioteka Narodowa, żeby zrobić wystawę moich archiwaliów, od legitymacji szkolnych, poprzez stary futerał na gitarę, stare samochody, słynne czerwone porsche, aż do tekstów, rękopisów i płyt. Wszystko po prostu.

I jak się pani czuje jako bohaterka wystawy z archiwaliami?

Jak dziedzictwo narodowe (śmiech). Kiedyś Andrzej Poniedzielski w Opolu zapowiedział mnie: „Maryla NaRodowicz”. Zabawnie, prawda? Mam do tego dystans, bo cały czas jestem aktywna i nie odcinam kuponów od swojej przeszłości.

Żartuje pani?

Nie, nie żartuję.

To po co te stare płyty, te stare nagrania pani wyciąga?

Okazało się, że w archiwum radiowym jest około 900 dotąd niepublikowanych nagrań. To tzw. rarytasy. Pierwsze wyszły pod koniec listopada. Poza tym w wersjach winylowych dodamy do tego obrazy Edka Dwurnika. Namalował historię mojego życia. Każdy winyl będzie ozdobiony jedną reprodukcją.

A ile tych winyli będzie?

Dwanaście. I z nich będzie można złożyć historię mojego życia.

Maryla na ścianie w każdym domu?

No nie wiem, te obrazy mogą niektórych zbulwersować. Dwurnik słynie przecież z wulgaryzmów, a obrazy są przesycone seksem.

I takie było pani życie?

Bez przesady, ale uwielbiam Dwurnika, jego sposób malowania, poczucie humoru.

Rozmawia wciąż pani z Agnieszką?

Zwłaszcza na scenie ją czuję. Za każdym razem w zasadzie, kiedy np. śpiewam „Niech żyje bal”. Pamiętam, jak na początku lat 90. zaczęły wchodzić płyty CD. Mój mąż powiedział wtedy do mnie: „A ty masz tylko czarne krążki, nie jesteś na bieżąco”. I to właśnie Agnieszka pożyczyła mi wtedy pieniądze na nagranie pierwszego CD. Tak, żeby nadążyć. Pamiętam, że antologia Marka Grechuty wyszła jeszcze za jego życia. Czesław Niemen też dopilnował, by wszystko ukazało się pod jego czujnym okiem. Niedawno wyszły antologie Beatlesów, Lennona, Zeppelinów. Jestem szczęśliwa, że zaczęła się ukazywać w końcu i moja. Kompletowanie wszystkich nagrań to żmudna robota. Trzeba wyciągnąć te wszystkie niepublikowane utwory z archiwum Polskiego Radia, ustalać prawa. Spis tych rarytasów zrobił mój fan z Gdyni – Marcin Pietrzykowski, młody architekt, 33 lata. I mnie mobilizował. Zresztą nie tylko on.

Ile nagrała pani piosenek?

W radiu jest 900 pozapłytowych, kilka wersji różnych utworów, rosyjskie, niemieckie, festiwalowe. Ale są też utwory, których nie lubiłam i dlatego nigdy nie znalazły się na płytach.

Ile nagrała pani piosenek?

W radiu jest 900 pozapłytowych, kilka wersji różnych utworów, rosyjskie, niemieckie, festiwalowe. Ale są też utwory, których nie lubiłam i dlatego nigdy nie znalazły się na płytach.

Które to?

„Jadą wozy kolorowe”, „Futbol”, „Kolorowe jarmarki”. Kiedyś Trójka miała redakcję nagrań i nagrywali wszystkie nowości. Nagrywałam tam rekordowe ilości.

Ile teraz znajdzie się na płytach?

Około 200. Zmieszczą się na ośmiu.

Zna pani wszystkie na pamięć?

Znam. Wszystkie zostały spisane, teraz ukazują się razem z płytami. Taki był tekst Agnieszki Osieckiej na płycie „Wyznanie”: „…czułości naszej czółna dwa czuwają tu”. Prawda, że piękny? Do świąt wyjdzie w sumie sześć płyt. Od początku mojej działalności rozrywkowej, czyli od 1967 r., od debiutu na festiwalu studenckim w Krakowie zrobiłam też około tysiąca programów telewizyjnych, może w przyszłości uda się też wydać DVD.

Nie boi się pani tak podsumowywać?

Przecież w życiu nie wydałam żadnego DVD!

Chce pani postawić jakąś grubą krechę?

Ani grubą, ani cienką, bo jestem aktywna. Nie robię żadnych koncertów pożegnalnych, a później powitalnych i ludzie mają potąd Rodowicz.

A pani i tak nic sobie z tego nie robi.

Ja nie mogę żyć bez koncertów, sorry. Nawet jak jestem chora. Na estradzie jak na froncie.

Nie odpuszcza pani?

A co, mam wyjść na scenę i powiedzieć ludziom: „Dziś nie śpiewam, jestem chora”? Co to kogo obchodzi?

Krystyna Janda tego dnia, kiedy umarł jej mąż, przyszła do teatru zagrać spektakl.

A co miała zrobić? Ludzie kupili bilety i nie obchodziły ich prywatne sprawy aktorki. Ja w ostatnim zapaleniu oskrzeli zagrałam tak długi koncert, że moja asystentka bała się, że padnę. Na scenie nie mam poczucia czasu, rozkręcam się i jadę. Poza tym nie wyobrażam sobie, że miałabym być emerytką.

Emeryturę już pani ma?

Mam. 1,5 tys. zł miesięcznie. I tak wyższą niż Ela Zapendowska. Ona ma 700 zł. Jednak żeby mnie pani dobrze zrozumiała – to nie pieniądze są motorem mojego działania.

Bo wciąż, jak Stonesi, jest pani rockandrollówą?

Ja się od nich lepiej trzymam, choć zaczynaliśmy w podobnych czasach. Gdybym się przyznała do wszystkich swoich początków, to może nawet okazałoby się, że debiutowaliśmy w tym samym roku. No, ale przyznaję się do 1967. Nie będę się wpędzać w lata.

Kłamie pani?

Pomijam pewne fakty.

A kiedy pani pierwszy raz weszła do radia i zaśpiewała Dylana?

W 1968 r. Te piosenki są na „Rarytasach”. Wydaję tę antologię, żeby ludzie wiedzieli, co przez te lata robiłam, że mam duży dorobek.

Wszyscy przecież o tym wiedzą.

Nie jestem pewna. Na początku lat 90. młodzi dziennikarze uważali, że wszyscy ci artyści, którzy narodzili się w PRL, byli komunistami i robili kariery tylko dlatego, że należeli do partii albo dawali dupy. Mieli pretensje, że tak wcześnie zaczęłam, że lepiej byłoby dla mnie, gdybym zadebiutowała w latach 90. Taki późny debiut, ale za to słuszny. Dobrze też było zaczynać tuż przed stanem wojennym, jak kapele rockowe, no ale nie w latach 60. Może tą antologią zmażę winę, że tak wcześnie zaczęłam (śmiech). Teraz jestem nowoczesna, bo mam nawet profil na Facebooku, a tam moi fani to w większości młodzi ludzie. I to jest dla mnie sukces i dowód na to, że ta muzyka to nie jakieś ramoty.

Pani Marylo, zadam to tendencyjne pytanie o najważniejszą piosenkę…

Nie ma takiej. Są ulubione przez publiczność.

„Małgośka” była piosenką stulecia…

A taka „Wariatka” albo „Wielka woda” – ja te mocne piosenki bardzo lubię.

I kiedy pani śpiewa, to przeżywa czy udaje?

Przeżywam. Na koncercie w Kongresowej 9 grudnia tak się emocjonalnie wkręciłam, śpiewając „Polską madonnę”, że ścisnęło mnie za gardło i ledwo skończyłam. Nie da się na scenie udawać. Ja w sobie szukam radości, świeżości, nawet wtedy, kiedy śpiewam po raz tysięczny tę samą piosenkę. I muszę znajdować, bo inaczej bym przegrała. Generał Petelicki mówił, że jestem typem wojownika. On był moim idolem, jeżeli chodzi o serce do walki. Mam nadzieję, że patrzy na mnie z góry i jest ze mnie dumny.

Ile płyt wyda pani w przyszłym roku?

Wszystkie (śmiech). Co najmniej 30. Na początku lat 80. zrobiłam z Salonem Niezależnych serię programów telewizyjnych „Podróże po podwórzach”. Polegało to na tym, że jeździliśmy od podwórza do podwórza ciężarówką udekorowaną flagami i śpiewałam na żywo, a Salon robił skecze. To trafiło na półkę, bo cenzura zauważyła chorągiewkę „Solidarności”. Żal mi, żeby takie perełki gdzieś przepadły. Z nowościami na razie się wstrzymuję.

Boi się pani przesytu?

Nowych tekstów mam bardzo dużo. Uderzę w 2014 r. Naprawdę się rozkręcam. Nie umiem nic nie robić. Oczywiście, czasem nie chce mi się jechać 300 km na koncert, ale jadę. Kiedy jestem już w kostiumie, w mojej zbroi, to tylko przebieram nogami, żeby wskoczyć na scenę. A potem to już sama przyjemność. Spędzić mnie z tej sceny trudno.

rozmawiała: Magdalena Rigamonti
zdjęcia: materiały prasowe
źródło: Wprost 51-52/2012

 

Powrót