Piętnasty września 2017 roku to wyjątkowy dzień w karierze Maryli Rodowicz. Nie tylko premiera nowej płyty, ale i koncert „Wariatka tańczy – 50 lat na scenie. Jubileusz Maryli Rodowicz”, który odbył się w ramach LIV Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu – odwołanego w czerwcu i przeniesionego na wrzesień.
Pani nowa płyta to taki powrót Maryli…
… wczesnej?
I tradycyjnej. Do utworów pełnych wdzięku, ale i melancholii. Rzeczywiście kojarzących się trochę z klimatem pani starszych przebojów.
Jestem naprawdę dumna z tego, jak to muzycznie brzmi. Tym bardziej że nie planowałem wcale tej płyty, w ogóle nie chciałam już niczego wydawać. Ona przyszła do mnie sama, kiedy poznałam Witolda Łukaszewskiego – wspaniałego gitarzystę, kompozytora i poetę, którego poleciła mi Marysia Szabłowska.
Związanego przede wszystkim z muzyką flamenco.
I bluesem. Kiedy przesłuchałam pierwsze dwie piosenki, jakie mi zaproponował, w tym „Przy stole siądź”, natychmiast coś mnie chwyciło za gardło. Witek przyjechał potem do Warszawy i pokazał mi mnóstwo swoich pięknych utworów. Natychmiast zrozumiałam, że trzeba zrobić z tego płytę. I w tym sensie ona sama do mnie przyszła.
Dlaczego nie chciała pani już więcej nagrywać albumów?
Bo wiąże się z tym wielki stres. Poza tym wiadomo, że i tak radia nie zagrają i ciężko cokolwiek sprzedać, zwłaszcza że sytuacja na rynku jest dosyć trudna. Na szczęście stało się inaczej. Cieszę się z tej płyty także dlatego, że tak pięknie i stylowo jest nagrana i zagrana. Wspaniałe są choćby solówki moich gitarzystów, akustyczne Marcina Majerczyka, także specjalizującego się we flamenco i potrafiącego zagrać rasowego bluesa, jak i Piotra Radeckiego, który grał kiedyś w zespole Kat. Tu też potrafi dołożyć do pieca albo zagrać w stylu Santany w „Spłukanych sercach” – tangu, w którym słuchać akordeon Marcina Wyrostka. Bardzo wiele się w tych nagraniach dzieje, brzmią niezwykle naturalnie, analogowo, tak zresztą zostały nagrane. To płyta, jak pan zauważył, bardzo tradycyjna i ja też słucham ostatnio dużo takiej muzyki. Ostatniego Claptona, Dylana czy nawet akustycznej Lady Gagi, którą się katowałam, lecąc do Stanów, pod kątem rejestracji wokali. Stonesi z płytą bluesową są piękni, nawet jeśli numery mają tu trochę do siebie podobne. Oni, Clapton czy Dylan na pewno nie kombinują, tylko cale życie grają swoją muzykę. Bardzo mi się to podoba.
W pierwszym utworze, „Hello”, z tekstem Jacka Cygana, śpiewa pani, że „pora żyć slow”, potem w „Jeszcze nie czas” słyszymy, iż jeszcze nie czas na odejście, a z piosenki „W sumie nie jest źle” bije życiowy optymizm. Odnoszę wrażenie, że niektóre z tych tekstów są receptą na pogodne radzenie sobie z upływającym czasem.
Bo i ja mam naturę bardzo pogodą, pomimo że spotkały mnie ostatnio różne niemiłe rzeczy – a to mąż mnie zostawił, a to moja mama umarła. Wie pan, ja dalej nie rozumiem śmierci, mimo że mama miała 93 lata, a więc i długie życie za sobą. Dla mnie starzenie się jest okropnie niesprawiedliwe. Człowiek coraz gorzej widzi i słyszy, traci kontakt ze światem, ale w środku pozostaje młody. Mama bardzo dużo czytała i malowała, z pasją grywała w brydża, a nagle prawie przestała widzieć i słyszeć. I zaczęła mnie przekonywać, że mam problemy z dykcją. „Powinnaś nad tym popracować, bo ja cię nie rozumiem” – mówiła. Zamierzałam jej kupić aparat słuchowy, ale za nic nie chciała się na to zgodzić. „Żadnego aparatu, żadnej białej laski” – odpowiadała. To jest okropne, kiedy człowiek w pewnym momencie przestaje się cieszyć z życia, bo się w jego organizmie psują części. Mam nadzieję, że medycyna kiedyś pójdzie do przodu na tyle, by mogły powstawać zamienne wątroby, oczy czy serca.
A może ten muzyczny powrót Maryli sprzed lat wynika z tego, że ciągle czuje pani w sobie tę młodzieńczą energię i chce to zademonstrować?
Na pewno. I właśnie ze względu na tę energię zachowuję pogodę ducha. Zauważyłam, że mimo tych wszystkich ciosów, jakie na mnie spadły, bardzo szybko się podnoszę i idę dalej. Szkoda czasu na doły i siedzenie w nich. Pewne rzeczy trzeba przyjąć do wiadomości, nawet kiedy odchodzi mąż. Oczywiście kobieta zawsze szuka przyczyny w sobie, przygląda się w lustrze i myśli, że słabo wygląda, a tamta pewnie jest młodsza. W ten sposób pielęgnujemy w sobie poczucie niskiej wartości. Naturalne jest, że chcemy się podobać i dobrze wyglądać, ale kiedy mąż zajmuje się młodą laską, zaczynamy porównywać i w siebie wątpić.
To dość gorzkie spostrzeżenie, zwłaszcza że miłość powinna polegać na głębszej więzi.
Też mi się tak wydawało. Ale starsi mężczyźni znani są z tego, że lubią wiązać się z młodszymi kobietami. Nic na to nie poradzę.
Jaka jest pani recepta na dobre samopoczucie?
Żadna. Po prostu mam taką naturę, że wstaję i idę dalej. Cieszę się tym, co mam. Dla mnie najwspanialsze jest samo wyjście na scenę. To właściwie ona trzyma mnie przy życiu – muszę jakoś wyglądać, zaskakiwać nowymi kostiumami, dobrze śpiewać. Forma musi być w porządku. Katuję się więc tenisem, a ostatnio lekcjami tańca z Janem Klimentem. Sama sobie udowadniam, że nie łapię żadnej zadyszki. I na szczęście mam tu rację [śmiech].
Sporo zamieszania było wokół pani udziału w festiwalu w Opolu, który najpierw został w czerwcu odwołany, a i później nie było pewne, czy się w ogóle odbędzie w nowym terminie.
Wyraźnie zaznaczyłam organizatorom, że mój koncert „Wariatka tańczy – 50 lat na scenie. Jubileusz Maryli Rodowicz” odbędzie się wtedy, kiedy wszyscy artyści, którzy mają w nim wystąpić, podpiszą umowy. I tak się stało.
To pani 37. Opole. Byłaby pani w stanie przypomnieć sobie wszystkie po kolei?
Oczywiście, bo pamiętam, kiedy co na sobie miałam. I głównie dlatego. Pół mojego życia spędziłam na tej scenie, więc jest co pamiętać.
Pani fani – i nie tylko oni – mocno się podzielili. Nie wszyscy są szczęśliwi z faktu, że Maryla Rodowicz jest w Opolu organizowanym przez obecną Telewizję Polską.
Tak, bo Polska w ogóle jest podzielona. Kiedy się ten pierwszy festiwal przewrócił i wszyscy się z niego wycofali, włącznie ze mną, to mnie chwalono: „Brawo!”, „Pokazałaś jaja!”, „Cenimy cię!”. A teraz słyszę, że się sprzedałam PiS-owi i występuję w „kurwizji”. „Jesteś skreślona!”, „Nigdy już nie pójdę na twój koncert!”. I tak dalej.
Przykre?
Tak, ale nawet nie dlatego, że ktoś tak mówi, tylko że jesteśmy tak bardzo podzieleni. A przecież Opole jest festiwalem polskiej piosenki – jedynym miejscem w kraju, gdzie może się ona pokazać – debiutanci zaprezentować w Debiutach, a znani artyści zaśpiewać nową piosenkę w koncercie Premier. Przecież nie ma w telewizji programów muzycznych, z wyjątkiem „The Voice of Poland”, a stacje radiowe, może poza Polskim Radiem, polską muzykę grają wybiórczo. Nawet Trójka, chociaż myślałam, że te nowe numery są idealne dla niej. O komercyjnych stacjach typu Zetka i RMF FM nawet nie wspomnę, bo zasłaniają się tym, że to nie ten target i koniec. Dlatego uważam, że trzeba bronić tego Opola. Gdzie indziej mają się artyści pokazać – czy ci z nowym repertuarem czy debiutanci?
Tak, tylko że czerwcowy bojkot Opola nastąpił nie z powodu kondycji Opola czy polskiej piosenki, a przez informacje o istnieniu czarnej listy, na której mieliby znajdować się artyści niewygodni dla obecnych władz, a więc i dla TVP. A wśród nich Kayah.
To była korytarzowa plotka, nikt tej listy nie widział, niemniej wydaje mi się, że coś było na rzeczy. Kiedy zadzwoniłam do Kayah i z godzinę z nią rozmawiałam, zapowiedziałam jej, że następnego dnia idę do Kurskiego, upokorzę się i zapytam, co to za czarna lista. „Będę o ciebie walczyć, żebyś mogła wystąpić”. Kayah, chociaż wiedziała, że idę Kurskiego w jej sprawie, nie uprzedziła mnie, że zamierza napisać swoje oświadczenie o bojkocie Opola. I dlatego uważam, że się z nim pośpieszyła. Pierwsza rzecz, o którą zapytałam Kurskiego, było właśnie istnienie tej listy i powód, dla którego Kayah nie może zaśpiewać w Opolu. Pamiętam, jak zdziwiony powiedział: „Jaka czarna lista? Ależ będę szczęśliwy jak pani Kayah wystąpi w Opolu”. Ja na to: „Skąd w takim razie wzięły się te spekulacje, że nie może wystąpić i plotki o czarnej liście?”. Zapewnił mnie, że nic o tym nie wie. „Pani Kayah u nas śpiewała i kolędy, była też w »Jaka to melodia« i w »Pytaniu na śniadanie«. Nie ma żadnego zapisu na panią Kayah”.
Uwierzyła mu pani?
Po prostu wróciłam do domu i otworzyłam laptopa, widząc oświadczenie Kayah, mówiącej, że protestuje w ogóle przeciwko cenzurze. Nie chodziło tylko o Opole, ale generalną pozycję artystów w dzisiejszej Polsce, na znak jedności z tymi, którzy byli i pozostali na cenzurowanym, a wokół nich nie wybuchła taka burza. Po chwili Kasia Nosowska napisała, że się przyłącza, a potem poszła już taka lawina, że cały festiwal się rozpadł, bo już wszyscy protestowali.
Co pani wtedy czuła?
Przeżywałam przede wszystkim bardzo trudny prywatny moment, gdyż właśnie wtedy odeszła moja mama. A co do samego protestu… Z jednej strony było to budujące, bo polska branża muzyczna nigdy przecież nie protestowała. Z ciekawości spojrzałam na skład Opola z 1983 roku, zorganizowanego po rocznej przerwie spowodowanej stanem wojennym. I wystąpiła tam cała czołówka – na koncercie rockowym Lombard, Perfect czy Republika, a na jubileuszowym między innymi Alicja Majewska, Ewa Bem, Zdzisława Sośnicka, Krystyna Prońko czy Zbigniew Wodecki.
I pani.
I ja. Nawet w tak ponurych czasach wszyscy artyści czekali, żeby jednak to Opole się odbyło. A teraz doszło do niespotykanego w naszej branży pospolitego ruszenia. Niespotykanego, bo to raczej aktorzy zajmowali się w Polsce buntami, zawiązywali komitety i podpisywali listy poparcia lub sprzeciwu. Z drugiej strony, wśród wielu wypowiedzi przeczytałam zdanie, które szczególnie zapadło mi w pamięć – że artyści powinni chcieć bronić tej opolskiej sceny i festiwal właśnie swoim udziałem i nie poddawać się twierdzeniom, iż się sprzedali PiS-owi czy występują w „kurwizji”. Bo w ten sposób pokazują, że nadal jest to festiwal polskiej piosenki i wara politykom od niego, gdyż sztuki nie powinno się łączyć z polityką.
Kuba Wojewódzki, widząc pani wspólne zdjęcie z prezesem telewizji Jackiem Kurskim, napisał, że ma pani słabość do dyktatorów, w nawiązaniu do zdjęcia sprzed lat z Fidelem Castro. Jak to jest z tą słabością?
Bardzo lubię Kubę, jego poczucie humoru. Kilka razy byłam zresztą w jego programie. Tamto zdjęcie z Fidelem, skądinąd bardzo przystojnym facetem, w dodatku w mundurze, powstało na Kubie, gdzie odbywał się festiwal młodzieży i studentów i w związku z tym codziennie miały miejsce galowe koncerty różnych krajów, transmitowane w tamtejszej telewizji. Pamiętam, że oprócz mnie występował Zespół Pieśni i Tańca UJ „Słowianki”, a także między innymi 2 Plus 1 i Czesław Niemen. I po tym polskim koncercie polski ambasador w Hawanie zaprosił wszystkich wykonawców, łącznie kilkadziesiąt osób, do swoich ogrodów. Nagle wpadł Castro, sfotografował się z nami i to była cała znajomość. Ludzie często dziś nie zdają sobie sprawy, w jakiej rzeczywistości żyliśmy. Nikt w czasach komuny nie wierzył, że ona się kiedykolwiek przewróci. Było to po prostu nierealne, mimo strajków, protestów, zawiązania się KOR-u, a nawet Solidarności. Ci ludzie, komuniści, żyli wokół nas, z nami, taka była nasza codzienność. Miałam sobie wtedy nie zrobić na Kubie tego zdjęcia?
A z Kurskim?
Do Kurskiego nie mam żadnej słabości. Sfotografowałam się z nim, bo on wykorzystał fakt, że do niego przyszłam. I tyle. Wiadomo, że Kuba musi coś takiego napisać, żeby istnieć w mediach. Mam natomiast żal do Jurka Owsiaka, który skrytykował mnie za to, że będę śpiewać w Opolu, w telewizji Kurskiego, a nie chciałam wystąpić na Woodstocku.
A chciała pani?
Pewnie, że tak. Problem w tym, że on zaproponował mi to na Facebooku, kiedy Opole pierwszy raz się przewróciło. Wystarczyło, by ludzie z Fundacji WOŚP dogadaliby się z moim menagerem. Miałam co prawda już zajęte dwa ostatnie dni w czasie Woodstocku, ale mogłam przecież wystąpić w czwartek. I Jurek, taki orędownik wolności, który mówi, że najważniejsza jest tolerancja i szacunek dla drugiego człowieka, udziela mediom wywiadu, w którym mnie krytykuje, bo biorę udział w czymś, czego on nie akceptuje. Czymś niemającym jego zdaniem nic wspólnego ze sztuką i będącym salonem próżności.
Jurek bywa emocjonalny, czego przecież nie ukrywa.
Tak, ale jest też opiniotwórczy. Ja go naprawdę uwielbiam i cenie za to, co robi. Napisałam zresztą na Facebooku, że mogę w przyszłości wystąpić na Woodstocku nawet za sceną lub pod nią, byleby się tylko tam się znaleźć. Sama wolę odpowiadać łagodnością i miłością, nawet jeśli lecą w moją stronę kamienie.
Mówi pani, że czasy były kiedyś ponure. Dziś też są, skoro Polska jest tak podzielona?
Na pewno są inne, chociaż kiedy przez przypadek włączyłam telewizję i zobaczyłam Kaczyńskiego krzyczącego w Sejmie o kanaliach, byłam w szoku. A potem widziałam te masowe marsze, odbywające się w każdym mieście, morze ludzi ze świeczkami, często młodych, ale tak naprawdę w każdym wieku. Czułam, że jest to coś niezwykłego. Tak masowego pospolitego ruszenia to ja nie pamiętam od czasów Solidarności. Było to bardzo poruszające i wzruszające. Nie rozumiem, jak można dziś dezawuować Wałęsę, którego uwielbiam i jest moim wielkim bohaterem. Uważam, że Okrągły Stół był prawdziwym przełomem. Nagle komuniści usiedli z opozycją do stołu i bez walki oddali władzę, czego konsekwencją były pierwsze wolne wybory. Przypuszczam, że kilka lat wcześniej nikt z opozycyjnych działaczy, z samym Wałęsą, w to nie wierzył. Wszyscy byli więc w euforii, że nagle mamy demokrację. Nie wiem, jak można to dziś deprecjonować.
W jakim miejscu więc jesteśmy dziś, jako naród?
Nie wiem. Wiem jednak, że Polacy są narodem walczącym i potrafią się zjednoczyć, mimo obecnych podziałów. I to napawa mnie optymizmem.
Mówi pani o wzruszających masowych marszach w obronie wolnych sądów, ale podobnie określiła pani oprawę meczu Legia – Astana, gdzie na trybunach tak zwanej żylety znalazł się wielki baner z wizerunkiem Niemca z czasów nazistowskich przykładającego pistolet do głowy polskiego dziecka i napisem: „Podczas Powstania Warszawskiego Niemcy zabili 160.000 osób. Tysiącami z nich były dzieci”. Naprawdę był to dla pani widok wzruszający?
Tak. I z trudem powstrzymywałam łzy, bo wiedziałem, że kamery lubią wyłapywać na trybunach znanych ludzi. Wszystko, co się łączy z Powstaniem Warszawskim, strasznie mnie dotyka. Pamiętam premierę filmu „Miasto 44” – już kiedy na początku pojawiły się plansze sponsorów, ja miałam ściśnięte gardło i musiałam powstrzymywać łzy, które przez następne dwie godziny spływały mi po policzkach. Nie uważam, by w żylecie robiono coś złego – przeciwnie, zachowali się pięknie. To przecież Niemcy zabili powstańców, czyż nie? Kibice Legii, nie nazywam ich kibolami, od zawsze słynęli z fantastycznych opraw, odwołujących się często do historii, a w standardowej przyśpiewce klubu są słowa „Niepokonane miasto, niepokonany klub”. Do tego przed meczem włączyła się na kilka minut syrena, a cały stadion zaśpiewał polski hymn. Było to tak poruszające, że o tym napisałam. A po chwili pisał cały świat.
Tylko czy stadion piłkarski jest dobrym miejscem na tego typu manifestacje? Zwłaszcza że mogą one dodatkowo zaognić relacje polsko-niemieckie.
Ja tak nie uważam. Tu przecież chodzi o rok 1944 i II wojnę światową, którą wywołali Niemcy. Niech się nie chowają ze słowem naziści, bo za chwilę też obozy koncentracyjne będą polskie. Poza tym większość świata albo o powstaniu nie wie, albo dawno o nim zapomniała. Taki międzynarodowy mecz był więc świetną okazją, by go przypomnieć, zwłaszcza że odbywał się dzień po kolejnej rocznicy. Swoją drogą, UEFA miała podobno ukarać Legię za treści niezwiązane ze sportem, a ukarała wyłącznie za niedrożne przejścia na stadionie. To o czym to świadczy? O tym, że zaakceptowała ten napis.
Pani najbliższe plany to?
Trasa koncertowa, która będzie bardzo długa i potrwa od września do stycznia, obejmując wielkie hale.
Odczuwa pani jeszcze tremę?
Nawet większą niż kiedyś. Bo długo się koncentruję, dlatego muszę być gotowa do występu dużo wcześniej. Make up, włosy, kostium… Żeby nikt mi tym nie zawracał głowy na sam koniec. I stoję sobie tak za kulisami, gdzie jest tłoczno, zbiegają tancerki, kręcą się technicy z kablami, a scena jest obrotowa. Może się walić i palić, a ja i tak się wyłączam.
Skoro, jak pani mówi, radia tej nowej płyty nie zagrają, jakie ma pani w związku z nią oczekiwania?
Najprostsze jest takie, że się ona ludziom spodoba. I że się o niej dowiedzą, co dziś wcale nie jest takie proste. Owszem, jest Internet, ale na przykład w telewizji jedyną możliwością pokazania teledysku czy zaśpiewania na żywo jakiegoś numeru z nowej płyty i przy okazji opowiedzenia o niej są śniadaniówki. Jak „Pytanie na śniadanie”. Artyści muszą więc trochę kombinować, by się pokazać.
To ja pani życzę, by pokazała, że nie kombinuje.
Dziękuję. Niech się to Opole po prostu uda. Niech będzie dobre artystycznie, bo wtedy się wybroni. Wierzę, że mój koncert spełni związane z nim oczekiwania.