Jak sama twierdzi, miała ochotę potańczyć, ale tym razem się zamyśliła, rozmarzyła, zatęskniła… Maryla Rodowicz nagrała nowy album, zatytułowany „Ach świecie…”, wypełniony wzruszającymi balladami, z folkiem i bluesem w tle.
Tytuł nowego albumu – “Ach świecie…” – przywołuje skojarzenia z twoim debiutem czyli „Żyj mój świecie”.
Długo szukałam tytułu. Rozmawiałam o tym z fanami, zrobiłam konkurs na stronie. Były inne propozycje, na przykład „Tadam” – ale ten repertuar jest raczej liryczny, a „Tadam” jest zbyt skoczne. Poza tym kojarzy się z „DaDaDam”, czyli płytą Perfectu. Była też propozycja, żeby zatytułować ją „Cuda”, od jednej z piosenek, ale Magda Steczkowska miała taką płytę. Stanęło więc na „Ach świecie…”, bo zależało mi na krótkim tytule, który nie zepsuje okładki.
„Ach świecie…” jest dobre, bo wieloznaczne. Można to odczytać zarówno jako wyraz zachwytu, jak i rozczarowania.
Tak, jeden z fanów napisał nawet, że tytuł kojarzy mu się z takimi ciotkami z tramwaju, które mają wieczne pretensje do młodych ludzi i wzdychają: „Ach, gdzie ten świat poszedł, w którą stronę…”. Entuzjazmu tu nie ma, bo nie ma wykrzykników, tylko trzy kropki. Zresztą taki jest nastrój piosenki, która dała tytuł płycie i która jest zamyśleniem nad tym, co się z nami stało.
To dominujący nastrój na tej płycie. Jej charakter jeszcze lepiej oddaje „Las”…
To jest mój ulubiony numer. Piękny, ta wiolonczela…
Piękny również stoickim tekstem, taką pogodną melancholią.
Tak, to piosenka o przemijaniu. Będzie las, nie będzie nas… ale nie ma w tym strachu.
Czy to odzwierciedla twój obecny stan? Kiedy rozmawiasz z autorami muzyki i tekstów przed przystąpieniem do pracy nad płytą, mówisz im, jakie ma to oddawać uczucia?
Nie, to nie tak. To nie było zaplanowane. Autorem większości utworów z tej płyty jest Witek Łukaszewski, gitarzysta spod Poznania, specjalizujący się głównie we flamenco i bluesie, również autor książek muzycznych, m.in. o Morrisonie. Dwa pierwsze numery dostałam od Pućki, czyli Marysi Szabłowskiej, dziennikarki radiowej. Wysłała mi je i napisała, że zna takiego gościa, gitarzystę i poetę, i że może mi się to spodoba. Rzeczywiście, strasznie mi się spodobały. Jak Pućka powiedziała mu, że się zachwyciłam, to Witek wsiadł w pociąg i do mnie przyjechał. Pokazał kilkanaście propozycji. A ja nawet nie planowałam nagrywania płyty.
Dlaczego?
Płyta kojarzy mi się ze stresem. Czy radio zagra? Czy Empiki to zamówią? Czy ludzie kupią? Na którym miejscu wyląduje na OLiSie? Po co mi to? Przecież i tak gram koncerty, na których ludzie domagają się starych hitów. Kiedy jednak Witek tu przyjechał i puścił mi swoje numery, ten „Las”, „Przy stole”… to ścisnęły mnie za gardło. Wzruszyłam się. Pomyślałam więc sobie, że skoro tyle tego ma, trzeba to nagrać. Może rzeczywiście byłam w takim stanie ducha, że mi to odpowiadało?
Trzeba jednak zastrzec, że nie jest to płyta po prostu smutna.
Jest też trochę pijacka, co również mnie bawiło. „Z knajpy do knajpy przesuwam się / Wiem gdzie stopa, wiem gdzie noga / Tam jest sufit, tu podłoga” – to już jest dobrze, mimo stanu upojenia. (śmiech) Ten cytat pochodzi z utworu „W sumie nie jest źle”. Myślałam nawet, że „Nie jest źle” mogłoby być tytułem płyty, ale fani napisali mi, że skoro wcześniej było „Jest cudnie” to „Nie jest źle” oznacza, że właściwie jest gorzej. (śmiech)
Utwory Łukaszewskiego dominują na tej płycie. Skąd wzięłaś pozostałe?
Zaczęłam grzebać w swojej poczcie i okazało się, że mam cztery numery Roberta Gawlińskiego, które mi je przysłał dwa lata temu. Zadzwoniłam więc do niego i mówię, że będę nagrywać płytę, więc pochylam się nad tymi demówkami. On na to: „Jezu, Maryla, ja już jeden z tych numerów dałem Lady Pank! Ale wysyłam ci następne cztery!” (śmiech) Na płytę trafił w końcu jeden, tytułowy, który Robert zaśpiewał ze mną w duecie. Miałam też kilka utworów od Romualda Lipki. Podczas nagrywania demówek wybraliśmy z gitarzystą jeden z nich, tekst napisał Jacek Cygan. W sumie uzbierało się 50 utworów, z których wybrałam 20. Zrobiliśmy demówki, po czym odpadły piosenki, które nie pasowały nastrojem do tej płyty.
Czyli jakie?
Taneczne. Uwielbiam tańczyć, więc chciałabym zrobić taką płytę, w stylu lat 80. Nagram ją, wciąż jest taki plan, ale wspólnie z wytwórnią ustaliliśmy, że pierwsza będzie płyta balladowa.
Miałaś jakieś punkty odniesienia?
Jędrek, młodszy syn, mnie inspirował, podrzucając różne rzeczy. „Mama, posłuchaj nowego Claptona” – mówił. – „Posłuchaj nowej płyty Stonesów”. Tej bluesowej, gdzie wszystko jest na jedno kopyto, wszędzie harmonijka, ale o to właśnie chodzi. Słuchałam też Dylana, ale i Organka, a nawet Dire Straits, bo w demówkach, które dostałam od Witka pobrzmiewała knopflerowska gitara.
Takiej długiej przerwy pomiędzy płytami jeszcze nie miałaś. Od wydania „Butów 2” minęło prawie sześć lat. W międzyczasie robiłaś rzeczy, które mogły sugerować, że powstaje coś zgoła odmiennego od „Ach świecie…”. Choćby ta „Pełnia”, nagrana wspólnie z Donatanem…
To był epizod, aczkolwiek bardzo polubiłam Donatana i wiele się od niego nauczyłam.
Czego Ty się mogłaś nauczyć od takiego małolata?
Donatan to człowiek pewny siebie, który jednocześnie bardzo trzeźwo myśli. Jest pragmatyczny, jest – jak mawiała moja babcia – dochodny, czyli wie, co w danym momencie trzeba zrobić. Tak nakręcił oglądalność tego klipu na YouTube, że przekroczyliśmy 13 milionów. To wyniki dla mnie samej nieosiągalne, ja mam po kilkaset tysięcy. Zauważyłam też, że Donatan cały czas jest obecny na Facebooku, odpisuje internautom, choć ma ich tam milion. Zaczęłam robić to samo.
Jak wybrałaś producenta?
Marcin Bors chciał pracować przy tej płycie, ale wydawało mi się, że to nie jego klimaty. On jest bardzo poszukującym producentem, chyba zbyt progresywnym na tak spokojne numery. Zaproponowałam Andrzejowi Smolikowi, bo to nastrój podobny do „Jest cudnie”. Powiedział, że może to zrobić, ale za rok, tak jest zarobiony, a ja już nie chciałam czekać. Sony zaproponowało więc Macieja Muraszkę. Zrobił wcześniej m.in. pięć płyt Maleńczuka, z którym grał w Psychodancingu na perkusji i „Atramentową…” Stanisławy Celińskiej. Spotkałam się z nim i opowiedział mi jak to widzi. Zdecydowałam się na współpracę z nim, choć nie obyło się bez spięć. Już w studiu okazało się, że on ciągnie w stronę klimatu zbyt spokojnego, a ja wolałam nawiązywać do swoich początków. Chciałam, żeby był wyraźny rytm, pod nogę. Powiedział mi wtedy, że myślał o zupełnie innej płycie, a ja wywracam wszystko do góry nogami. W końcu przystał na moje propozycje, bo troszkę nie miał wyjścia. (śmiech)
Gdzie nagrywaliście „Ach świecie…”?
U Winicjusza Chrósta, w Izabelinie. Winek jest gitarzystą, więc świetnie nagrywa gitary i to na płycie słychać. Moi muzycy też stanęli na wysokości zadania.
Skąd w „Tadam” wzięła się Kayah?
Wrzucałam na Facebooka zdjęcia ze studia, stąd Kasia dowiedziała się, że nagrywam płytę. Wysłała do mnie SMSa: „Marylka, czy mogę do ciebie przyjść nagrać chórki?” Odpowiedziałam: „Oczywiście, przychodź” – i od razu wiedziałam, że „Tadam” będzie dla niej najlepsze, że w tym utworze można ją dobrze wykorzystać. Potem w studiu posłuchała innych numerów i popłakała się, wzruszała tekstami i muzyką, a następnie udzieliła wywiadu do Interii, gdzie bardzo ciepło mówiła o tej płycie. Taka to była historia.
Wiesz, że kiedy już płyta się ukaże, będzie odczytywana przez pryzmat twojego życia prywatnego? Niezależnie od tego, kto napisał tekst i kiedy to zrobił, wszyscy będą widzieć w nim ciebie.
Jakiś czas temu puszczałam mężowi nowe piosenki w wersji demo i od razu zwrócił uwagę na fragment „Przyjaciela”, w którym jest o tym, że nam nie wyszło, że powinniśmy przeprosić dzieci… „Dlaczego o nas śpiewasz?” – zapytał. „O nas?” (śmiech) A przecież to jest tekst, który ma kilka lat, nie ja go napisałam. Jeżeli więc mój mąż daje się na to złapać, to słuchacze również będą się tam doszukiwać różnych konotacji… Ale w ogóle mi to nie przeszkadza. To po prostu oznacza, że te teksty są bardzo uniwersalne i każdy może znaleźć w nich coś o swoim życiu.