Zawsze szukam pogody na szczęście

Po kobietach ze swojej rodziny odziedziczyła optymizm i odwagę. Niezależna i przebojowa, nie wyobraża sobie życia bez rodziny, dorosłych już dzieci i … pracy. Bo jak na kobietę czynu przystało, Maryla Rodowicz spełnia się w działaniu.

Czym się pani obecnie zajmuje?

Świętami! Zjedzie się, jak co roku, najbliższa rodzina. Dzieci są już dorosłe, mieszkają same i nie kochają atmosfery świątecznej, ale wiedzą, że muszą być i koniec! (śmiech). Zazwyczaj przyjeżdżają kilka dni wcześniej, bo po wielkanocnym śniadaniu, które zaczynamy w południe, a kończymy cztery godziny później, najstarsze, czyli Jasiek i Kasia, jadą do swojego ojca na drugą część świąt. Ze mną, mężem i moją mamą zostaje tylko młodszy Jędrek. Lubię ten wiosenny nastrój, przygotowania, długie rozmowy przy stole, choć zdecydowanie bardziej wolę Boże Narodzenie i choinkę, która w moim domu stoi dość długo. I tak jest co roku, gałęzie już się opierają o podłogę, igły lecą, ale stoi i się świeci. Przygotowania do Wielkanocy to jednak nie wszystko. Promuję też nową płytę „Buty 2” z tekstami Agnieszki Osieckiej, która zyskała już status platynowej. Koncertuję, udzielam wywiadów. Otrzymałam tytuł Przyjaciela Euro 2012, w związku z czym nagrałam piosenkę o tematyce piłkarskiej „Dalej orły” i będę oczywiście kibicować naszej drużynie.

Lubi pani futbol?

Och tak, zdarza mi się oglądać mecze na stadionie, bardzo się emocjonuję, krzyczę, nie zważając na struny głosowe. Jak tylko się da, oglądam rozgrywki naszej ekstraklasy w telewizorze.

Mąż pewnie jest szczęśliwy?

Ależ skąd! Mąż nie przepada za piłką, ale rozumie moją pasję i dzięki temu nie ma walki o pilota.

Nadal łowi pani ryby?

Uwielbiam, chociaż nie łowiłam już ze dwa lata. Zazdroszczę zawsze wędkarzom. Ja też mogę tak siedzieć godzinami w samotności, z wędką, a w pochmurne dni, jak ten, łowi się najlepiej. Kiedy ryba zaczyna brać, pojawiają się takie emocje… jak w sporcie.

Zastanawiam się, jak pani, wulkan energii, może siedzieć godzinami w bezruchu, wpatrzona w spławik?

Prywatnie jestem osobą bardzo cierpliwą. Czekanie w samotności na rybę, wsłuchiwanie się w odgłosy przyrody, jest dla mnie pewnego rodzaju terapią. Wyciszeniem, relaksem, którego bardzo potrzebuję. Przyznam, że nie lubię, jeśli ktoś mi towarzyszy, rozmawia, rozprasza mnie i płoszy ryby… Na Mazurach mogłabym spędzać każde wakacje, ale mąż nie przepada za tym rodzajem wypoczynku. Nudzi się, woli towarzystwo ludzi i ciepłe kraje.

Zrelaksowana rzuca się pani w wir zajęć i pracy, a przecież mogłaby już tylko odpoczywać.

I co miałabym robić? Chodzić całe dnie po domu? Przeglądać albumy? Żyć przeszłością? Gotować? Znam kobiety, które tak żyją, ale to nie dla mnie.

Nie zazdrości im pani?

Jestem człowiekiem czynu. Praca nadaje sens mojemu życiu. Nawet, kiedy siedzę na kanapie
z mężem, to z jednej strony mam włączonego laptopa, a z drugiej otwarty notes. Potrafię się obudzić w środku nocy, żeby wpisać coś ważnego do terminarza. Nie rozumiem, jak można nie chcieć być aktywnym? Przecież stąd czerpiemy energię, chęć do życia. A ja pracowitość mam zapisaną w genach. Pamiętam, jak moja mama bardzo przeżywała, że musi odejść na wcześniejszą emeryturę, mając zaledwie 55 lat. Była plastyczką, dekoratorem, jej wystawy otrzymywały nagrody i nagle przestała być potrzebna, a przecież była jeszcze młodą kobietą!

Po mamie i babci odziedziczyła pani również wytrwałość…

Moja rodzina pochodzi z Wileńszczyzny, a tam w czasie wojny stacjonowały na przemian wojska radzieckie albo niemieckie. Nie było lekko. Mama wtedy na tajnych kompletach zdawała maturę, za co trafiła do więzienia, bo ktoś na nią doniósł. Babcia, żeby wykarmić dzieci, szła 30 km po to, żeby kupić im coś do jedzenia. Po wojnie zostali wysiedleni na Ziemie Odzyskane. Trzy miesiące jechali w bydlęcych wagonach, bez jedzenia, picia, sanitariatów, a w nowym miejscu też nie było im łatwo żyć, w piwnicach jeszcze się ukrywali Niemcy, pewnie jedzenie musieli zdobywać po wsiach. Mimo to trzeba było sobie dawać radę. Mama pracowała na dwóch etatach, żeby nas utrzymać, gdy tata jako więzień polityczny siedział do 1956 roku w więzieniu.

Pani również musiała być odważna, gdy odchodziła od partnera z dwójką małych dzieci, Jasiem i Kasią…

Mnie może było łatwiej, bo zawsze byłam niezależna finansowo. Nie odchodziłam w ciemno. Miałam mieszkanie, bez mebli, wprawdzie, z dmuchanym materacem i pralką, którą kupiła mi mama, ale było. Dlatego namawiam kobiety do niezależności, bo często tkwią w toksycznych związkach z obawy, że nie poradzą sobie finansowo. Ja większość życia spędziłam w dość chaotycznych warunkach, w wynajmowanych mieszkaniach, hotelach… Dopiero, kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, pomyślałam, że powinnam stworzyć dom. Byłam członkiem  spółdzielni mieszkaniowej i po siedmiu latach mogłam wreszcie liczyć na własny kąt.

W pani życiu nie brakowało trudnych sytuacji. Jak sobie pani z nimi radziła?

Uważam, że z problemami należy się mierzyć. Kiedy coś mi się nie udaje, zastanawiam się z moim menedżerem, co można zrobić, żeby wyjść z tego dołka. Nie poddaję się tak łatwo. Już przez sam fakt, że próbujemy coś robić, wyzwalamy w sobie energię. Jak napisała Agnieszka Osiecka: „coraz trudniej po schodach, coraz puściej w kredensie, a tu nagle pogoda na szczęście”. Trzeba szukać tej pogody, wyjść z domu, porozmawiać z ludźmi, nie czekać, zatapiając się w marazmie. Proszę spojrzeć, kiedy zaczynałyśmy rozmawiać, padało, a teraz wyszło słońce!

Co dla pani jest najważniejsze w życiu?

Na pierwszym miejscu zawsze stawiam rodzinę. To ona daje mi siłę, nie pozwala zwariować. Sam fakt, że muszę być odpowiedzialna za dzieci, rodzinę, stawia mnie w pionie. W latach 80. musiałam wyjeżdżać w długie wielotygodniowe trasy koncertowe, żeby utrzymać dom. Dzieci były malutkie, płakały, prosiły, żebym została, serce mi pękało z żalu, ale cóż, jechałam. A potem wydawałam majątek na telefony ze Stanów Zjednoczonych albo przeżywałam koszmary, próbując dodzwonić się do nich z ówczesnego Związku Radzieckiego. W tamtych czasach trzeba było umawiać się na rozmowę dzień wcześniej, a kiedy przychodziła wyznaczona pora, nieraz słyszałam od łączącej mnie telefonistki: „zdies Polsza zakryta” i nie mogłam już tego dnia rozmawiać z moimi dziećmi. Bardzo cierpiałam, ale musiałam pracować.

Ciężko połączyć macierzyństwo z karierą.

To bardzo trudne. Zawsze ktoś na tym traci. Starałam się moim dzieciom dać wszystko, byłam matką kwoką, ale czasem musiałam wybierać i to były naprawdę dramatyczne chwile. Tęskniłam za nimi i tak jest do dzisiaj, chociaż są już dorosłe.

Czy wychowując je, wzorowała się pani na swojej mamie?

Ależ skąd! Zawsze wszystko chciałam robić po swojemu. Moim dzieciom dałam dużo swobody, obdarzyłam je zaufaniem, co spotykało się z kolei z krytyką ze strony mojego męża czy  mamy.

I jakie były tego rezultaty?

Kiedy Kasia poszła do pierwszej klasy podstawówki, nauczycielka powiedziała, że jest bardzo zdolną uczennicą, ale trzeba ją pilnować, a ponieważ różnie z tym bywało, to wiadomo, nie zawsze miała odrobione lekcje, w liceum zaczęły się wagary. Miewała różne pomysły na życie, a w klasie maturalnej wyprowadziła się do ojca. Kasia uwielbia konie, w USA skończyła kilka kursów naturalnego ujeżdżania. Teraz tłucze się pociągami do Gdyni, Poznania, Olsztyna, Lublina i w tamtejszych stajniach prowadzi zajęcia. Zarabia na siebie i robi to, co kocha.

Na naukę nigdy nie jest za późno…

Tak, starszy syn Jasiek rozwija się na filozofii w Krakowie, zdaje właśnie ostatnie egzaminy. Chciałabym, żeby mu się powiodło. Poza tym jest muzykiem, ale utrzymać się z grania niezwykle trudno.

A jaki jest 25-letni Jędrek?

Właśnie kończy studia. Aktualnie robi praktyki i pisze pracę dyplomową na renomowanym uniwersytecie w Utrechcie.

Rodzice zazwyczaj idealizują swoje dzieci, a pani szczerze opowiada o ich wadach.

Nie łatwo jest być rodzicem, a ja mam dystans do siebie i swoich błędów, nawet wychowawczych. Mam z dziećmi dobry kontakt, stale wisimy na telefonach. Kiedy Jędrek studiował nowe media w Chicago, potem w Londynie, rozmawiałam z nim kilka razy dziennie i straszliwie tęskniłam. Jemu też nie było łatwo, spędził przecież sześć lat poza domem. Ja też nie byłam ideałem. W podstawówce sama się dyscyplinowałam, może przez liczbę zajęć – gra na skrzypcach, plastyka, lekkoatletyka. Ale w liceum zaczęłam mieć problemy z matematyką. Po prostu przestałam ją rozumieć. Przed maturą dyrektor szkoły i mama wszczęli alarm, przyjaciółka zaczęła udzielać mi korepetycji i dzięki jej pomocy na maturze sama rozwiązałam dwa zadania! Jedno dostałam na linijce. W sumie miałam niezły wynik. Zdawałam na ASP i weterynarię, ale się nie dostałam. Wiem więc, co znaczy iść swoją drogą. Dokonywać wyborów i ponosić ich konsekwencje. Nie wstydzę się swojego życiorysu i kocham moje dzieci takimi, jakie są.

rozmawiała: Anna Grzelczak
zdjęcia: archiwum Maryli Rodowicz
źródło: Przyjaciółka 7/2012

Powrót