Wieczna Maryla

Okrzyknięcie “Małgośki” piosenką 35-lecia, triumfalne występy w Opolu i Sopocie, nowa płyta poprzedzona świetnymi recenzjami, początek ogólnopolskiego tournée w towarzystwie ekipy cyrkowej przekonują bezdyskusyjnie: Maryla Rodowicz jest już nie tylko “Madonną RWPG”, ale także jedną z najważniejszych postaci życia publicznego w III RP. Miliony obywatelek PRL uznawały Rodowicz za oddelegowaną do lepszego życia

Równolegle plotka kolportowała pikantne epizody z jej biografii: a to obrazek, kiedy zazdrosny Daniel Olbrychski (wówczas Kmicic!) przykłada “z piąchy” startującemu do Maryli synalkowi premiera, a to opowieść, jak młody Jaroszewicz rozrzuca z latającego nad miastem samolotu wiązanki kwiatów na wieść, że Maryla przybyła do Poznania. Przaśna Polska powiatowa przepowiadała sobie jej romantyczną podróż konno z Drohobycza do Warszawy z noclegami po stodołach w towarzystwie Olbrychskiego. Miliony plotkarek wiodących nudną biurowo-maglową egzystencję uznawały więc Rodowicz za oddelegowaną do lepszego życia. Pomyślną koniunkturę przerwały raptownie lata 80. Dla kontestujących nastolatków, którym partia wciskała “muzykę młodej generacji” jako substytut paszportów, karier i swobód politycznych, Marylka przestała być koleżanką – stała się ciotką. Tyle że z mnóstwem pomysłów na podreperowanie zachwianej pozycji: próbowała cepeliowskich pastiszy piosenki ludowej (“Powiadają, żem jest ładna”), rhytm and bluesa związanego z nostalgicznym tekstem o czasach UNRR-y, piosenki dla dzieci (“Chrapu chrap”) utrzymanej w klimacie Paula Anki, wreszcie patetycznego songu (“Polska Madonna”), który można sobie było łatwo wyobrazić w wykonaniu Jacka Kaczmarskiego. Dla najmłodszych zainscenizowała nawet parodię ówczesnego kontestującego rocka, udzielając się w formacji “Różowe czuby”. Niepewna własnej pozycji na przełomie lat 80. i 90. Maryla atakowała dywanowo. Monologowała językiem podrzędnej “biurwy” (“Szparka sekretarka”), opowiadacza nudnych dowcipów (“Baba blues”), dorobkiewicza spoconego w pogoni za pieniędzmi (“Kasa-sex”). Publiczność przyjmowała te wysiłki z uznaniem, ale czekała na towar sprawdzony – przebój, który rozkołysze festiwalową widownię. Znalazł się. “Niech żyje bal” autorstwa weteranów – Krajewskiego i Osieckiej – to utrzymana w najlepszym stylu antologia figur stylistycznych, na których można szkolić studentów polonistyki. Maryla wróciła, ale na rozsypującym się rynku lat 90. potrzebowała czasu na oddech. Wykorzystała więc koniunkturę na polskie ludowe “evergreeny” i wyśpiewała je na płycie “Marysia biesiadna”, gdzie twórczość ludową i harcerską uprzystępniła manierą dixielandową albo stylem soulowym. Próbowała się też ścigać ze wschodzącymi właśnie damami polskiego rocka, zestawiając na krążku “Złota Maryla” utwory mało melodyjne, w dodatku zaaranżowane w sposób ciężki i chropawy. Dla tych jednak, którzy chcieli w jej towarzystwie powspominać, trzymała w zanadrzu festiwalową balladę o dobrze sprawdzonych parametrach muzycznych i tekstowych – “Ale to już było”.

Maryla Rodowicz jako jedyna gwiazda “demoludów” tego formatu nie pozwoliła się przesunąć do historii przemianom roku 1989. Helena Vondraczkova śpiewa tylko okazyjnie. Gruntowną renowację chirurgiczną przebyła natomiast niedawno Ałła Pugaczowa. Po usunięciu zmarszczek i odessaniu nadmiaru tłuszczu z ud i bioder kandydowała nawet przy kolejnym rozdaniu stanowisk na posadę ministra kultury. Zuzsa Koncz po przekroczeniu pięćdziesiątki wycofała się z branży, podobnie jak Kati Kovacs. Czynna pozostała jedynie Klari Katona, która z trudem utrzymuje się na rynku, proponując publiczności repertuar soulowy.

autor: Wiesław Kot
zdjęcia: archiwum M.
źródło: Wprost 45/1998

Powrót