Tour de Maryla

O nowej płycie, muzycznym obciachu i o tym, dlaczego Starszych Panów wyrzucono by dziś z hukiem z telewizji, Maryla Rodowicz opowiada Robertowi Ziębińskiemu.

Jest cudnie, bo…

Spotkałam świetnego producenta. Jak pan zapewne wie, w Polsce nie ma ich zbyt wielu, a z Andrzejem Smolikiem nigdy wcześniej nie pracowałam. Jest cudnie, bo ludzie wciąż tłumnie przychodzą na moje koncerty, jest cudnie, bo robię to, co lubię, jestem akceptowana przez słuchaczy. Ostatnio grałam duży koncert dla Polonii w Londynie, która, jak wiemy, jest raczej młoda. I co? Wszyscy śpiewali piosenki razem ze mną. Po koncercie podszedł do mnie premier Marcinkiewicz i powiedział, że on z racji wieku to jeszcze ma prawo znać te teksty, ale młodzi? A tu proszę, niespodzianka. I to chyba wystarcza, żeby każdy muzyk poczuł się jak w raju. A na marginesie, pewien ksiądz z mojego fanklubu, który zobaczył okładkę “Jest cudnie”, gdzie siedzę naga z gitarą na lwie, otoczona przez zwierzęta, stwierdził, że jest absolutnie rajska, a ja wyglądam jak Ewa.

Na płycie dominują akustyczne brzmienia, zupełnie jak na początku pani kariery. Wraca pani do korzeni?

Moje dzieci i fani od pewnego czasu namawiali mnie, by znów zagrać akustycznie, a ja sama, słuchając wykonawców, którzy ostatnio tak grają, też się nad tym zastanawiałam. Tyle że gdybym ja panowała nad produkcją, płyta brzmiałaby pewnie bardziej country, ale Smolik od początku wymyślił sobie jej brzmienie i tego się trzymał. Ja bym nigdy nie użyła gitar o archaicznym brzmieniu Shadowsów, dla niego z kolei to fajny smaczek…

Zdominował panią ten Smolik.

I to jak! (śmiech) Wie pan, on w wywiadach mówi, że nie wtrącał się w teksty. Gdzie tam, nie wtrącał. A tak poważnie – bez jego pomysłów ta płyta by się nie udała.

Artyści, którzy po wielu latach wracają do starego brzmienia, często robią to ze zwyczajnego wyrachowania. Próbują odzyskać swoją popularność, wracając do tego, co najlepiej się sprzedawało. Jak jest w pani przypadku?

Wie pan, w moim przypadku nowe płyty nie mają większego wpływu na popularność. Ona jest raczej oparta o to, co zrobiłam do tej pory… Poszukiwania są rzeczą naturalną w każdej artystycznej karierze. I często nie spotykają się z akceptacją publiczności. Pamiętam, że w Niemczech na samym początku byłam świetnie przyjmowana – taka słowiańska blond dziewczyna z gitarą, co śpiewa ładne ballady. I kiedy pod koniec lat 70. pojawiałam się tam z nowym repertuarem w rodzaju “Sing Sing”, z nową stylistyką muzyczną – publiczność była zdezorientowana i niezbyt akceptowała nową Marylę. Wiem, że zabrzmi to jak banał, ale artysta musi szukać, rozwijać się. Inaczej może stać się po prostu nudny. Karierę zaczynałam od śpiewania Boba Dylana i akustycznych songów, szokiem była dla mnie Janis Joplin i jej rozdzierający krzyk czy Aretha Franklin. Ogromny wpływ na to, co i jak śpiewałam, mieli także kompozytorzy, z którymi pracowałam. Kasia Gaertner na przykład była zafascynowana czarnym brzmieniem – soulem – i to ona namówiła mnie do wydobywania z siebie różnych dziwnych dźwięków, do zmiany sposobu śpiewania…

To jak było: współpraca ze Smolikiem miała trochę panią odmłodzić?

Odmłodzić? Andrzej to mnie postarza, bo płyta brzmi tak archaicznie, jakby była nagrana gdzieś w połowie lat 60. czy 70. Gdybym nagrała płytę elektroniczną, np. dance’ową, to by były próby wkręcenia się w nowe klimaty. A tak, ciągle gram muzykę gitarową, a ona się nigdy nie starzeje. Żeby przetrwać na rynku tyle lat co ja, trzeba mieć silną osobowość, repertuar. Show-biznes to trudna branża, zwłaszcza w Polsce, gdzie wszystko w ciągu kilkunastu lat zupełnie się zmieniło. Na początku lat 90. przeżywałam bardzo trudny okres, zresztą jak my wszyscy, artyści sprzed 1989 roku. Pojawili się giganci fonograficzni, a wraz z nimi nowe gwiazdy: Edyta Bartosiewicz, Anita Lipnicka i Varius Manx. Nam niczego nie proponowano. Robert Leszczyński nawoływał wręcz, żeby nas zakopać głęboko pod ziemią, bo się kojarzymy z tamtą epoką. Pisano, że reprezentuję “czerwoną estradę”. A co to znaczy czerwona estrada? Czy była jakaś inna? To było naprawdę bolesne. Czy ja śpiewałam np. piosenki o partii? Owszem, występowałam na dożynkach, festiwalu młodzieży i studentów, tak jak wszyscy. A gdzie mieliśmy śpiewać, jak nie tam? Nie mogliśmy sobie pozwolić na bojkotowanie największych imprez. Wybór był więc prosty – mogłam ewentualnie zmienić zawód. Chyba niektórzy sądzą, że trzeba było przeczekać PRL i rozpocząć karierę po 1989 r. Tylko po pierwsze nikomu się nie śniło, że dojdzie do zawalenia się starego systemu, po drugie debiut w dojrzałym wieku? Hm, trochę by to było dziwne. Poza tym jestem pewna, że teraz nie udałoby mi się wypromować takiej liczby piosenek. Te utwory nie przeszłyby przez badania, jakie prowadzą stacje radiowe, zanim wyemitują piosenkę.

A ma pani problemy z emisją w radiach?

Zdarza się, że duże stacje sugerują zmianę aranżacji na bardziej radiową, pasującą do ich tzw. formatu. Czasy się zmieniły. Magda Umer twierdzi, że gdyby dziś Starsi Panowie przynieśli do telewizji swój scenariusz, wyrzucono by ich z hukiem, i ja się z nią zgadzam. Czasami odnoszę wrażenie, że władze PRL-owskie zostały mecenasami sztuki w Polsce. To przecież wtedy rozkwitał Teatr Telewizji, Kabaret Starszych Panów, Osiecka, Kofta. Dziś komercyjne radia i telewizje kierują się nie tym, co jest dobre, a słupkami sprzedaży.

A ten konkretny numer przearanżujecie?

Nie wiem, zobaczymy. To płyta, która nie mieści się w formatach komercyjnych i mam tego świadomość.

Przynależność do “czerwonej estrady”, problemy w radiu… Nigdy nie żałowała pani, że urodziła się w Polsce?

Kiedy zaczęłam odnosić sukcesy w Polsce, miałam propozycję zagrania wspólnej z Beach Boys trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii. Załatwiali to wszystko Anglicy, bo mój singiel był wtedy bardzo wysoko w kultowym radiu Luxembourg. I co zrobiłam? Jako młoda kobieta byłam święcie przekonana, że takie propozycje będą sypać się jak z rękawa, więc odmówiłam. Powiedziałam im, że nie mogę jechać, bo mamusia jest chora. Angole się wściekli, Pagart (jedyna agencja wysyłająca artystów za granicę) ukarał mnie i dostałam szlaban na paszport na rok bodaj, a ja nigdy już takiej propozycji nie dostałam. A czy żałuję, że odniosłam sukces w Polsce? Jeśli tak, to tylko z jednego powodu i nie chodzi tutaj o kasę. Na świecie miałabym większe możliwości estradowe. W Polsce do tej pory zrobienie dobrego show jest problemem. Są trudności nawet z ustawieniem głupiej dmuchawy, która sprawi, że mój kostium będzie się unosił. A to ją w kadrze widać, a to nie wiedzą, w którą stronę ją skierować. Niestety, poziom, jaki reprezentują gale oscarowe, jest u nas nieosiągalny.

Dlaczego? Przecież sprzęt mamy taki jak inni, a technicy nie są gorsi od amerykańskich.

Bo jesteśmy prowincją i musimy się do tego przyznać. Trafnie to ujął w jakimś wywiadzie Janusz Kamiński, twierdząc, że Polacy przez lata komuny wszystko tłumaczyli sobie niemożnością. I ten typ PRL-owskiego myślenia, że się nie da, w nas został. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że choć mamy być gospodarzami mistrzostw Europy, do tej pory wybudowaliśmy 20 kilometrów autostrad? Bo co, nie da się szybciej? Nie potrafimy się zorganizować? Dobrze widać to w telewizji. Dlaczego najlepszych programów nie robią Polacy, a Holender – pan Rinke? Tak trudno było wpaść na pomysł, że można kupić na świecie jakiś telewizyjny format i wyprodukować go w Polsce? Widać trudno, bo nie my to wymyśliliśmy, a on.

Narzeka pani na telewizję, ale to ona pomogła pani przetrwać lata 90. W Dwójce miała pani swój show “Tour de Maryla”.

Nie narzekam na telewizję, bo uwielbiam stać przed kamerą i to właśnie telewizja mnie wypromowała, a przetrwać to mi pomogły piosenki, których ludzie wciąż chcą słuchać. A co do telewizji – to ja wymyślałam tam programy. W 1999 roku spotkałam na ulicy Katarzynę Kanclerz, założycielkę słynnego Studia Izabelin, i to ona rzuciła: – Maryla, wymyśl coś, wiek się kończy, wszyscy na świecie robią jakieś show, wydają specjalne płyty, nam też przydałoby się coś super hiper. No i wymyśliłam koncert latynoski “Karnawał 2000” na Torwarze zarejestrowany przez drugi program i powtarzany w okolicach karnawału. Programu muzycznego z takim rozmachem, tak widowiskowego długo nie będzie. Nam udało się go zorganizować, bo znalazłam zewnętrznego sponsora. 300-metrowa scena, trzy piętra, ponad sto osób biorących w tym udział – telewizja mogłaby się nie porwać na tak kosztowny program. Zresztą i tak zabrakło nam pieniędzy i za czarny chór z Los Angeles zapłaciłam z własnej kieszeni. Efekt? Co roku leciały powtórki “Karnawału”. Jakiś czas później telewizja szukała pomysłu na program muzyczno-rozrywkowy i tak powstał “Tour de Maryla”. Razem z Leszkiem Kumańskim, który to reżyserował, napisaliśmy scenariusz. Jeden koncert miał być przeglądem piosenek włoskich (“Viva Italia”), drugi hiszpańskich (“Ole”), a potem miały być niemieckie, francuskie, rosyjskie. Po dwóch programach telewizja wycofała się z projektu. A odcinek “Ole” znalazł się w siódemce najlepszych programów na festiwalu telewizyjnym w Montreux.

A nie miała pani nigdy wrażenia, że programy “Tour de Maryla” czy “Marysia biesiadna” były kwintesencją polskiego kiczu?

Leszczyński nie zostawił na nich suchej nitki… Czy “Marysia biesiadna” jest obciachowa? A czy polska muzyka ludowa jest obciachowa? “Przybyli ułani pod okienko” to obciach? Czy góralskie “Hej bystra woda”? Ja się na takich piosenkach wychowałam! Nie jest wstydem sięganie do swoich korzeni. To jest moja osobista słoma z butów. Od zawsze chciałam nagrać płytę z tą muzyką. Krytycy muzyczni zarzucali mi, że “Marysia…” to disco polo. Tyle że nikt tej płyty nie słyszał. Nagrywali ją najlepsi polscy muzycy, filharmonia, specjalny chór. Po prostu zasugerowali się tym, że w nazwie było słowo “biesiadna” – i tyle.

Dlaczego bierze pani udział w programie telewizyjnym “Gwiezdny cyrk”?

To proste, żeby się wypromować. Wydaję nową płytę, a poza “Wideoteką dorosłego człowieka” nie ma w telewizji programów muzycznych.

rozmawiał: Robert Ziębiński
zdjęcie: materiały prasowe
źródło: Newsweek Polska 19/2008

Powrót