Superbranie na Marylę

Maryla Rodowicz jest największą gwiazdą polskiej muzyki. To żaden banał, tylko prawda, którą my, Polacy, dziedziczymy w genach. Jest także jedyną kobietą, którą stać na tak szczerą, momentami gorzką, a czasem zabawną rozmowę. Oto Maryla, jakiej nie znacie. Niepowtarzalna…

Dystans. Słowo-klucz do Maryli Rodowicz. Mam rację?

Mam dystans – i nie mam jednocześnie. Bardzo się wszystkim przejmuję. Spalam się i przeżywam porażki, każde wydanie płyty – a jednocześnie lubię się pośmiać. Z siebie…

Czy pani siebie lubi?

Tylko jeżeli jestem bardzo dobrze oświetlona, dobrze ustawiona i korzystnie wyglądam.

Pani ma kompleksy?!

Straszne. Jak zbliża się jakiś program ze mną, odciągam wszystkich od telewizora, przekręcam kanały, żeby broń Boże tego nikt nie obejrzał, bo nie wiem, jak będę wyglądać.

Każdy, kto panią widzi, myśli sobie, że jest pani totalnie pogodzona ze sobą!

Nigdy w życiu! Wszystkie swoje zdjęcia oglądam pod lupą. Bardzo o to dbam.

To wynika stąd, że jest pani artystką?

Nie, stąd, że jestem kobietą. Lubię się podobać. Gdybym wyglądała jak Agnieszka Maciąg, to bym chodziła goła…

Kobiety patrzą na panią i myślą: ona jest fantastyczna. Nam się wydaje, że w czasach braku zgody na własną cielesność, jest ktoś, kto ma to… gdzieś.

Przecież ja nic nie jem. Jestem na diecie Cambridge. I mam to samo, co wy. Jestem w show-biznesie i oczekuje się ode mnie, że będę wyglądać. A kamera lubi chudość. Nawet kobieta w rozmiarze 38 w kamerze wychodzi jak monstrum. Więc muszę używać sztuczek, żeby przypominać Marylę Rodowicz. Spędzam dużo czasu przed lustrem i projektując sobie kostium, bardzo kombinuję, co zrobić, żeby wyglądać na chudszą niż jestem, wyższą niż jestem.

Odbierając nagrodę Polskiego Radia w Opolu, powiedziała pani, że w radiu fajne jest to, że nie widać wykonawcy.

Bo to prawda. To stres dla mnie, kiedy idę do telewizji i myślę o tym, jak wyglądam, a nie o tym, co mówię. W serialu gram tam, gdzie jest światło, a nie, gdzie partner. W telewizji oświetleniowcy mnie nie cierpią…

Ale to genialne, że istnieje ktoś, kto jest zawsze kochany!

I właśnie to mnie dziwi, że dopiero teraz zaczynają kochać.

Zawsze kochali!

Ale nie tak, jak teraz. Rozmawiamy o ostatnich latach. Kiedyś tak nie było. Bywało różnie, były i gwizdy, i niechęć.

Wygwizdano panią?!

Nieraz! Najgorszy był festiwal w Opolu, trzy lata po stanie wojennym. Dyrektorem był Krzysiek Materna. Prowadził finał. Jedynym dopuszczonym do koncertu finałowego był Pietrzak. Ja zaczynałam “Rozmową przez ocean”. Przede mną był właśnie Pietrzak. Publiczność krzyczała: “Pietrzak!, Pietrzak!”, Materna mówi: “Teraz Rodowicz”, a oni – gwizdy i dalej: “Pietrzak”. Ja mówię: “Nie wyjdę, chyba że ty wyjdziesz ze mną”. Wyszedł, ale ludzie nadal gwizdali. Jeden wielki gwizd. Gardło miałam zaciśnięte, łzy płynęły, ledwo dośpiewałam. Byłam w strasznym stresie. Fizycznie organizm się rozchorował.

Nie pomyślała pani: “Nie będę dla was śpiewać”?

Staram się zrozumieć publiczność. Zrozumiałam, że chcieli tym dać wyraz swojemu niezadowoleniu. “Pani z telewizji” była dla nich jednym z mimowolnych symboli systemu, którego nienawidzili, a Pietrzak był jedyną pozycją kabaretową w koncercie. Kabaretonu wtedy nie było.

Dlaczego teraz panią kochają?

Kiedy gram trasy, przychodzi po dwadzieścia, trzydzieści tysięcy ludzi! Potem czekają, ulica bije brawo i jak do papieża krzyczą: “Zostań z nami!”. Mnie to peszy. Kobiety obserwują, jak wyglądam z bliska, myślą sobie: “Kurczę, ale się musiała pociąć, ciekawe, czy jest pochlastana, co ma za uszami? Mogę dotknąć?”. Ale jest w tym wszystkim wielka, wyczuwalna sympatia.

Ciekawe, jak się teraz czują ci, którzy w telewizji publicznej na początku lat dziewięćdziesiątych mówili: “Rodowicz się skończyła” …

Miałam wtedy zakaz wstępu na Woronicza. W takim sensie, że byłam wykreślona z programów festiwali i jeśli ktoś mnie wstawiał do jakiegoś programu, byłam kasowana.

Czuła się pani odstawiona na boczny tor?

Prawie się przez to rozwiodłam z mężem. Kłótnie w domu, wszystko spadało na jego głowę. Rozwód już był bliski. Straszna cena. On, jako wydawca moich płyt, nie mógł przebić się przez rozgłośnie komercyjne. Kupował czas antenowy, przez dwa tygodnie pięć razy dziennie po trzy minuty, bo tyle trwała piosenka.

Płacił radiu, żeby puszczało pani piosenki?

Tak, jak płaci się za reklamę. Sporo wydał.

Musi panią bardzo kochać…

Ja mu po prostu suszyłam głowę o promocję, a on nie mógł tego znieść i kupował. Na szczęście miałam swoją widownię. To mnie ratowało.

Była pani artystą drugiego obiegu?

Tak było przez całe lata dziewięćdziesiąte. Może nie do końca, bo gdzieś od połowy telewizja zrobiła się łaskawsza i już emitowała moje koncerty.

Jak się pani czuje, gdy teksty na płytę “Miłość” napisała dla pani Kasia Nosowska, guru pokolenia trzydziestolatków?

Zacznijmy od tego, że to pierwsza płyta, przy której nie czuję stresu, oddałam się w ręce innych od A do Z. Nie wtrącałam się w nic. Weszłam do studia, tam bili mnie po łapach, jak chciałam coś powiedzieć. Nie dali wcześniej tzw. demówek, bo powiedzieli: “Jak się nauczysz w domu, będziesz śpiewać te swoje mhmhm”. A teksty? Przychodziłam do studia, spisywaliśmy z laptopa to, co Kasia przysłała w nocy, i leciało. Muzyka była wcześniej. Jej też nie znałam. Takie były założenia producentów, Bogdana Kondrackiego i Pawia Jóźwickiego, Józka. To on uwierzył we mnie. Jego wiara zaczęła się na koncercie urodzinowym Gawlińskiego, na początku lat dziewięćdziesiątych, na którym zaśpiewałam piosenkę Wilków. Przyszedł do mnie do garderoby, z kwiatami, i powiedział: “Po prostu zajebiście to pani zaśpiewała!”. W czasie nagrywania płyty miałam sporo wątpliwości, pytałam: “A co z tym, a co z tamtym?”. Mówię: “Józek, nie ma rymów”, a on: “K…, cicho, nie zna się pani”. Powiedział, że dopiero po złotej płycie przejdziemy na “ty”. Potem, jak już to zaśpiewałam, nagle się zgodziło. Myślę sobie: “O, Józek miał rację”.

To klasa, oddać się w ręce ludzi młodych.

Wie pani, mało jest starszych ode mnie. Takich, którzy działają i są dobrzy. Naprawdę.

Nie myślała pani nigdy o tym, by promować młodych artystów?

Konkurencję? A po co? Jak mogę pomóc innym, skoro nie mogę sobie pomóc? Skoro nie mogę się przebić przez media? Pędzą mnie jak parszywego psa.

Dalej pędzą?

Tak. Jak odwiedziłam Radio ZET, żeby nagrać zapowiedzi płyty, to z pokorą przemykałam się pod ścianami, bo nie wiedziałam, jak mnie będą traktować. Ale poszedł ze mną szef SONY BMG i czułam się pewniej.

Jak pani definiuje mądrość?

Uczenie się na błędach. Myślę, że późno, ale kilku rzeczy się nauczyłam. Staram się trzymać język za zębami, bo jestem strasznie szczera, obrażam ludzi, zero dyplomacji. Mój mąż często przeżywa katusze, wstydzi się za mnie. Nauczyłam się też, że mężczyzny się nie da wychować. Kiedyś, jak mijała chemia, magiczne trzy lata, to bratam walizki i wychodziłam. Nauczyłam się, że każdy ma wady, w związku z tym nie ma co z nimi walczyć, tylko trzeba się oprzeć na zaletach. I trzeba się zastanowić, czy te zalety są wystarczające. To jest właśnie mądrość. O dzieciach chciałam też powiedzieć, ale nie jestem pewna, czy jestem taka mądra, czy leniwa: dawałam im swobodę, z różnym skutkiem, ale nie żałuję, bo mam świetne dzieci.

I miała pani szczęście do fajnych mężczyzn…

Trudnych. Bycie z artystą to horror. W dodatku z artystą, którego pochłania sztuka. Sztuka jest kochanką zazdrosną. Kobieta przegra. Chyba że będzie niewolnicą.

Co pani dały związki z nimi?

Olbrychski nauczył mnie jeździć konno, a Jasiński – łowić ryby, i do dziś to uwielbiam. Otarłam się o teatr i dzięki Jasińskiemu, i Olbrychskiemu. To mnie na pewno pogłębiło.

Miała też pani szczęście do piosenek, które trafiały w swój czas, ludzie ich słuchali i może stąd mamy zakodowane, że Maryla Rodowicz ma w sobie fantastyczną mądrość życiową.

Może dlatego, że jednak szukałam tych mądrych tekstów i dużo czytałam. A to wyniosłam z domu. Czyli dobry gust literacki. Od Sienkiewicza po Sagan. Moja mama była dekoratorem wystaw sklepowych, malowała obrazy i zawsze kupowała Vogue’a”, miesięcznik “Sztuka”, “Przekrój” i kultowe “Ty i Ja” oraz gazetę “Ameryka”… Ciągle były wystawy, chodzenie do muzeum, czytanie. Dzięki temu mam wyczucie koloru, formy, smak plastyczny. Matka sama robiła spódnicę, malowała ją ręcznie, sama robiła nawet meble.

Z takiego domu nie można było wyjść głupim…

I mówiło się dobrze po polsku, na to do dziś jestem bardzo wyczulona. Cała moja rodzina pięknie mówiła po polsku.

Myślała pani o tym, jakich może mieć następców na scenie?

To nie jest rzecz, nad którą ja się zastanawiam. Jestem tak skupiona na sobie i…

Egoistka czy artystka?

Egocentryk raczej. A jednocześnie obserwuję to, co się dzieje wokół mnie.

Muszę zapytać: jak długo pani będzie na scenie?

Dopóki będę człekokształtna, dopóki jeszcze ludzie będą się zachwycać. I dopóki nie będę straszyć.

Ciekawie zabrzmiało, szczególnie to “nie będę straszyć”. Czy kiedykolwiek się Maryla Rodowicz “przeje”?

Bywały momenty, kiedy się “przejadałam”. Nie było brania, jak to się mówi w języku wędkarskim.

Teraz jest branie na Marylę.

Superbranie. I to jeszcze przed premierą płyty…

Pani Marylo, co po pani zostanie?

W ogóle mnie to nie interesuje. Wolę żyć wiecznie, dobrze zjeść, dobrze mieszkać, popłakać się w kinie, a nie myśleć, co zostanie.

Teraz jest pani na Cambridge, więc się nie naje…

Wiecznie nie będę, zrzucę i się najem. Raz dziennie i tak się najadam, bo jak bym wytrzymała te koncerty? Poza tym, za bardzo schudnąć nie mogę, boby mi się paszcza posypała… Twarz lepiej wygląda, jak ma trochę policzków. Dzięki genom będę długo dobrze wyglądać. Mam mocne włosy, dobrą cerę i energię oraz – uwaga dla konkurencji! – mam genetycznie uwarunkowaną długowieczność…

Posiadła pani niesamowity dar: umiejętność życia.

Myślę, że to polega na sporym poczuciu humoru i dystansie.

Kiedy pani opowiada o swoich najgorszych momentach, to sądzę, że na pani miejscu dziewięciu artystów na dziesięciu dawno by skoczyło z okna, załamałoby się, poszłoby w wódę…

Też się lubię napić, ale strasznie szybko się podnoszę. I z napicia, i z depresji.

Pani nie można złamać!

Podnoszę się tak szybko, bo szkoda mi czasu. Poza tym, jestem kobietą i źle wyglądam, jak długo płaczę. Ile można siedzieć i mieć depresję? Najwyżej dzień. “Trzeba się ratować” – tak mówimy w rodzinie. Albo się napić, albo pogadać z kimś… Tylko że nie mam z kim pogadać. Właściwie tylko z mężem mogę.

Są tacy, co i tego męża nie mają.

Ostatnio wchodzę do Internetu i gadam z moimi fanami. Całymi nocami siedzę. Drugie życie prowadzę. Mam stronę internetową, oni mnie znają, jeżdżą na koncerty, znam ich z imienia. Spotykam się z nimi, czasem – ze dwa razy w roku – siedzimy do rana. Mój mąż jest bardzo zazdrosny, a ja tylko czekam: pójdzie spać, a ja “myk” do komputera. Tylko proszę mu tego nie mówić! A “Sukces” z wywiadem jakoś się schowa.

rozmawiała: Karolina Korwin Piotrowska
zdjęcia: Jacek Poręba
źródło: Sukces 10/2005

Powrót