Ścigał mnie adorator

Po wyczerpującej trasie koncertowej artystka wróciła na łono rodziny. W domu – jak twierdzi – nie zagości długo: czekają ją kolejne występy.

Po powrocie z koncertów była Pani bardzo zmęczona Odpoczęła już Pani?

Ależ skąd! Od razu rzuciłam się robić zakupy. Nakupowałam świeżych warzyw, młode kartofelki, zrobiłam chłodnik. Bałam się, że wiosna przeleci, a moje dzieci będą jadły stare kartofle. Poza tym lodówka świeciła pustkami, a dzieciom brakowało mamy.

Nie zamierza Pani trochę poleniuchować?

Na to nigdy nie ma czasu. Ostatni występ w trasie miałam w niedzielę, a już we wtorek śpiewałam w Teatrze Roma, na koncercie charytatywnym, z którego dochód przeznaczono dla dzieci biednych i niepełnosprawnych. Dość często biorę udział w takich imprezach.

Wracając do trasy: podobno spotkało Panią wiele przygód.

Sporo. Pojawił się np. jakiś adorator z Kaukazu, ze złotymi zębami, który chciał się ze mną żenić. Nie dawał za wygraną i jeździł za nami przez pół Polski. Podawał się za dziennikarza. Pojawiał się nieoczekiwanie za kulisami, czekał w recepcji hotelowej.

Jak wspomina Pani te ostatnie występy?

Było fantastycznie. Młodzież skakała śpiewała. Gdy na zakończenie koncertów aniołom leciały ze skrzydeł kolorowe pióra, na scenę wbiegały dzieci i je zbierały, jakaś para tańczyła na arenie. Wszystko wyglądało jak w wielkim cygańskim obozie. Na ogół były nadkomplety publiczności. Straż pożarna, która odpowiadała za bezpieczeństwo widzów, wstrzymywała koncerty, bo zbyt wiele osób wchodziło do cyrkowego namiotu. Wszystkie się jednak odbyły. Jestem szczęśliwa, że dzięki sponsorom udało się zorganizować dziesięć tak atrakcyjnych występów.

rozmawiał: Piotr Krysiak
zdjęcie: archiwum Maryli Rodowicz

Powrót