Szybkie samochody i wielkie konie to żywioł Maryli Rodowicz?
Konie fascynowały mnie od zawsze. Pamiętam, że jeszcze jako dziecko, będąc na wakacjach na wsi, z wielkimi emocjami wsiadałam na konie. Czasem udawało się pojeździć również w stadninach. Takie były moje pierwsze fascynacje końmi.
Dzięki tym fascynacjom nie zabrakło w repertuarze utworów o tych zwierzętach?
Myśli Pani zapewne o utworach „Konie” Wysockiego czy „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”. Te piosenki to przypadek. Konie w tych tekstach są bardziej symbolem życia.
Bywało, że koncertowała Pani, siedząc na koniu?
To się zdarzyło w Poznaniu. Zaproponowano mi śpiewanie z mikrofonem w ręku siedząc na koniu. Wydawało się to prostym wyzwaniem, ale kiedy zapaliły się światła, ruszyła głośna muzyka, koń ze strachu stanął dęba i ruszył galopem. Wówczas zsunęłam się z siodła i wisiałam u boku, nie puszczając ani wodzy, ani mikrofonu. Publiczność krzyczała: „Marylka, nie daj się”. Cudem udało mi się wrócić na grzbiet konia, ale piosenki już nie dokończyłam.
Czy Pani jazdy na koniu to rezultat edukacji na AWF?
Pierwsze kroki w jeździe konnej stawiałam w Książu w latach 70. Grałam wówczas koncerty na Śląsku. W hotelu w Wałbrzychu spotkałam dyrektora Państwowego Stada Ogierów z Książa Zbigniewa Dąbrowskiego. Zaprosił mnie do siebie na jazdy. Zaliczałam tam pierwsze upadki, ale pomimo tego bakcyl został połknięty.
Potem były treningi w klubie jeździeckim „Horyzont” na Legii w Warszawie.
Ćwiczyłam tam pod okiem słynnego trenera Krzysztofa Ferensteina. To jest wspaniały przedwojenny jeździec. Nauczyłam się paru ciekawych sztuczek dżygitówki, czyli kozackiej woltyżerki.
A to już wyjątkowo trudne ćwiczenia. Które Pani poznała?
Wskakiwanie na konia w galopie, podnoszenie czapki z ziemi w galopie, siadanie tyłem do kierunku jazdy i powrót do siadu przodem w biegu, przewinięcia się pod brzuchem na drugą stronę.
Na Legii zaczęła Pani skakać?
Trenując skoki, zdarzało mi się jak to się mówi “nie rzucić serca za przeszkodę”. Koń odmawiał posłuszeństwa, a ja lądowałam za przeszkodą. Bolesne lekcje, ale co tam. Otrzepałam się i znów hyc na konia.
A w zawodach też Pani startowała?
To dopiero pod koniec lat 80. Wystartowałam w konkursie skoków na Olimpiadzie Aktorów i Dziennikarzy na stadionie Dziesięciolecia.
Z jakimi skutkami?
Wygrałam te zawody, losując konia niewidzącego na jedno oko.
Konie w Pani życiu to też miłe wspomnienia z najsłynniejszym koniarzem pośród polskich aktorów Danielem Olbrychskim?
Ach, wakacje u babci Daniela w Drohiczynie nad Bugiem. To był świetny pomysł, żeby zabrać ze sobą konie. Jeździliśmy każdego dnia aż do upadłego. Najmilej wspominam konny powrót do Warszawy. Wracaliśmy przez pola i lasy ponad 100 km. Nie byłam jakimś nadzwyczajnym jeźdźcem i nie czułam się tak pewnie w siodle jak Daniel, ale dałam radę.
Miłość do koni udało się zaszczepić Pani córce Kasi?
Ojciec Kasi trzyma kilka koni na Mazurach w swojej posiadłości. Córka spędza tam całe lato. Poza tym Kasia ma swojego konia, z którym trenuje w Krakowie naturalne ujeżdżenie metodą Pata Parelliego. Jest jedynym instruktorem tej metody w Polsce. Udziela też lekcji. Skończyła kilka kursów w Górach Skalistych i na Florydzie w stajniach Parelliego pod jego kierunkiem. Ma kilka gwiazdek instruktorskich. Jest świetnym fachowcem. Jestem dumna z córki.
Uczestniczyła Pani wraz córką w pokazie z Monty Robertsem.
Monty pokazał klasę na Torwarze. To jest prawdziwy znawca koni. Przeczytałam jego fascynującą książkę związaną z jego życiem i stosunkiem do zwierząt.
Z końmi zawsze było Pani po drodze?
Koń to wspaniałe zwierzę. Piękne, a zarazem trochę przerażające, ale kiedy raz wsiądzie się na grzbiet i człowiek zrozumie, o co chodzi w jeździe, to zostają niezapomniane przeżycia i satysfakcja.