Podjęłam rękawicę

“Wróć i pozostań!” – słowa tego przeboju można by zadedykować Maryli Rodowicz, jednej z najbardziej malowniczych postaci polskiej estrady. Jak każda gwiazda, błyszcząca na piosenkarskim firmamencie nieco dłużej niż “pięć minut”, wędruje niekiedy również przez przysłowiową smugę cienia. W sumie jednak w biografii Maryli więcej było blasków aniżeli cieni: w ślad za stylowymi balladami z okresu festiwali studenckich w Krakowie i Świnoujściu (popularna “Fama”), za wielkimi przebojami Opola i Sopotu, jak “Jadą wozy kolorowe”, “Małgośka” czy “Kolorowe jarmarki”, znalazła piosenkarka czas i ochotę na żartobliwe, ironiczne i autoironiczne hity “Sing Sing”, “Damą być”, “Leżę”, czy ostatnio – po niejakiej przerwie – “Gimnastyka”, “Szparka-sekretarka” i “Gejsza nocy”… Zaś przerwa ta, dość względna zresztą, spowodowana była nie tyle boomem rockowym, którego “równa kumpela” Maryla bynajmniej się nie zlękła – vide: udany pastisz przeboju New wale “Dentysta sadysta” – ile wydarzeniami natury rodzinnej… Najbardziej beztroska gwiazda polskiej piosenki jest bowiem szczęśliwą mamą 4-letniego obecnie Jasia i o 2 lata młodszej Kasi. Niezwykle żywy, rozbrykany Jasiek towarzyszy nam podczas fan-klubowego spotkania.

Po ubiegłorocznym, jubileuszowym XX Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, który miał dla pani charakter z lekka retrospektywny, powróciła pani do piosenek “z przymrużeniem oka”… Wykorzystuje jednak pani w nich najpopularniejsze obecnie konwencje muzyczne i najświeższe mody, takie chociażby jak aerobic czy break-dance!

– Zawsze frapowała mnie awangarda, lubiłam wyprzedzać pewne trendy estradowe – z drugiej strony jednak nie zwykłam padać na klęczki przed kolejnymi modami. Stąd pewien dystans wobec nich, który akcentowałam tym, co pan nazwał przymrużeniem oka (m.in. za pomocą samodzielnie wymyślonych kostiumów i innych zabawnych akcesoriów); szczególnie ostatnio zdałam sobie sprawę, że niektórych rzeczy nie mogę robić “wprost”… Stąd na wpół kabaretowy klimat niektórych moich piosenek.

Duży sukces w tej konkurencji odniósł w minionych miesiącach Piotr Fronczewski, wcielając się w postać Franka Kimono…

– W jego piosenkach, ukazujących w quasi-kabaretowym “krzywym zwierciadle” specyficzny światek dyskoteki, nie brak również zabawnych panienek, takich jak Ola i Jola czy Pola-Manola. Postanowiłam podjąć rękawicę i wspólnie z kompozytorem Markiem Stefankiewiczem i autorem tekstów, Janem Wołkiem – przygotowałam utworek pod tytułem “Franek”, w którym spoglądam na bohatera piosenek Franka Kimono, jak gdyby z drugiej strony… właśnie z punktu widzenia owych, dość obcesowo przezeń traktowanych “dyskotekowych” dziewczyn!

Tę rękawicę odważyła się pani podjąć wcześniej, kreując niby punkowy zespół Różowe Czuby. Żart się powiódł, wielu fanów rockowej “nowej fali” dało się wywieść w pole, przyjmując całkiem serio tę niewinną mistyfikację…

– Nie wiem, czy tak zupełnie niewinną. Być może była w tym odrobina złośliwości z mojej strony, gdy zapragnęłam dowieść części rock-fanów (tym z przysłowiowymi klapkami na oczach), że profesjonalny artysta może zagrać każdą rolę… wystarczy tylko odpowiednia maska i trochę aktorskich umiejętności! Mówiąc poważnie jednak, jestem zdania, że fala rocka, która pojawiła się u nas niedawno – i która niejako zmyła z estrady bardziej tradycyjnych wykonawców – odegrała w istocie rzeczy bardzo pożyteczną rolę. Przed kilkoma laty niektóre gwiazdy powielały już jedynie same siebie, nastąpił moment pewnego zastoju w sztuce estradowej, połączony co gorsza ze swojego rodzaju samouwielbieniem. Szturm młodej nieopierzonej generacji muzyków i wokalistów rockowych podziałał jak ożywczy prysznic. Dziś wezbrana fala rocka zaczyna się jak gdyby cofać, na wierzchu pozostają jedynie jej najciekawsi, najzdolniejsi przedstawiciele. Ale nikt z dawnych wykonawców niw ośmieliłby się obecnie grać tak, jak na przykład w połowie lat siedemdziesiątych. Muzyka pop i rock bardzo się wymieszała, jesteśmy świadkami swoistej fuzji, w wyniku której narodziło się nowo brzmienie i nowy wizerunek estradowy lat osiemdziesiątych.

Mówiąc to, dysponuje pani sporą skalą porównawczą. Występuje pani bowiem od wielu lat nie tylko w Polsce, ale również w krajach o najrozmaitszych tradycjach muzycznych pod bardzo różnymi szerokościami geograficznymi…

– Słusznie pan wspomniał o tradycji – kształtuje ona bowiem w bardzo poważnym stopniu charakter sztuki estradowej w poszczególnych krajach. Istnieją jednak pewne tendencje wspólne poniekąd całej współczesnej rozrywce: postacie takie jak Ałła Pugaczowa w Związku Radzieckim, Boy George w Wielkiej Brytanii czy Pat Benatar w USA, stają się wyznacznikami nowego w piosence, co oczywiście nie przeszkadza, że bardziej konwencjonalni wykonawcy również zachowują legion wiernych zwolenników… Mnie jednak, jak się pan domyśla, zawsze bardziej fascynowały te pierwsze, niż tamte drugie.

Przyjaźni się pani z Ałłą Pugaczową – zapewne będziecie miały okazję spotkać się ponownie podczas Dni Kultury Polskiej w ZSRR, kiedy to wystąpi pani po raz któryś z rzędu przed radziecką publicznością?

– Po raz pierwszy spotkałam się z tą naprawdę wspaniałą widownią w roku 1969 podczas Festiwalu w Soczi. W roku 1971 pojechałam do Związku Radzieckiego po raz drugi, wówczas z większą grupą estradową, w składzie której – wśród moich gitarzystów – znalazł się również Zbyszek Hołdys. Ałłę Pugaczową natomiast udało mi się poznać – i zaprzyjaźnić się z nią – podczas festiwalu Interwizji w Sopocie, by kontynuować następnie tę bardzo wzbogacającą znajomość podczas moich kolejnych pobytów w Związku Radzieckim. Mamy, jak sądzę, sporo wspólnego ze sobą, jeśli chodzi o wizję “kobiety, która śpiewa”… Mam nadzieję, że uda mi się odwiedzić Ałłę w jej domu także podczas najbliższej wizyty w Moskwie.

Wiem, że oprócz koncertów w Moskwie, Leningradzie i Wilnie, planuje pani nagranie drugiego longplaya dla radzieckiej firmy “Melodia”. Co znajdzie się na tej płycie i z jakim przyjęciem spotkał się pierwszy pani longplay w ZSRR?

– Powiem jedynie, że płyta ta – na której obok znanych moich przebojów znalazły się również “Konie” z repertuaru Włodzimierza Wysockiego – miała nakład zupełnie fantastyczny, dorównujący niemal naszej całorocznej produkcji fonograficznej, a mianowicie: 10 milionów egzemplarzy. Druga płyta “Melodii” będzie się składać z moich najnowszych nagrań oraz z dwóch-trzech utworów kompozytorów radzieckich. W planie mam także duży recital w Telewizji Radzieckiej…

A latem z kolei – wojaż do Los Angeles?!

– Tak, podczas letnich Igrzysk Olimpijskich w ramach programu kulturalnego, towarzyszącego tradycyjnie olimpiadom – po raz pierwszy znajdzie się również konkurs piosenkarski z udziałem wykonawców z wszystkich krajów uczestniczących w Olimpiadzie w Los Angeles. Od czasu, gdy śpiewałam na stadionie w Monachium z okazji Mistrzostw Świata w piłce Nożnej, nie miałam tak bliskiego kontaktu z frapującymi mnie wciąż ludźmi z kręgu sportu.

Warto przypomnieć przy okazji, że ma pani za sobą studia właśnie na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. A skoro jesteśmy ponownie w kraju: jakie są pani najbliższe plany, związane z polską publicznością?

– Przede wszystkim zaczynam myśleć o koncertach, choć wciąż jeszcze mam na nie niezbyt wiele czasu. Jesienią chętnie zmontowałabym własny, nowy program typu “show” najlepiej w katowickim “Spodku”, w którym dość dawno już nie występowałam. Wcześniej jednak – nagrania telewizyjne i najprawdopodobniej udział w kolejnym Festiwalu Opolskim i we wznowionym po trzyletniej przerwie Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. A dla tych, którzy nie będą mogli pani podziwiać osobiście? – Oprócz Telewizyjnej Listy Przebojów mam dla nich przede wszystkim nowe płyty długogrające: pierwsza – adresowana będzie do odbiorców, równych wiekiem lub niewiele starszych od mojego Jaśka i Kasi, druga – to album tylko dla dorosłych, zawierający zarówno znane już utwory “Dentysta-sadysta”, “Gimnastyka”, “Gejsza nocy”, “Szparka-sekretarka”, jak i nowe: “Niech żyje bal”, “Siedzę w Mławie”, “Na nudnym party w Gwadelupie”, “Rozmowa poety z komornikiem”, jak też wspomnianego już “Franka”… Mam obecnie skłonność do piosenek dwojakiego rodzaju: dowcipnych, wesołych, które mogą być parodią określonego rodzaju muzycznego, jak i do bardziej refleksyjnych. W tym drugim nastrojowym, choć również nie pozbawionym uśmiechu nurcie, znalazły się piosenki z mojego “dziecięcego” longplaya – zarówno polskie i światowe “kołysanki” jak też nowe kompozycje Jacka Mikuły, Katarzyny Gertner, Seweryna Krajewskiego i Marka Stefankiewicza. Sądzę, że podobnie jak w przypadku “Akademii Pana Kleksa”, także dorośli słuchacze doszukają się w tych dziecięcych kupletach drugiej niejako warstwy, przeznaczonej właśnie dla nich…

I tym odmładzającym akcentem zakończylibyśmy naszą rozmowę. Dziękujemy!

autor: Zygmunt Kiszakiewicz
zdjęcia: Aleksandra Laska-Wołek,
Stanisław Świetlik
źródło: Panorama 16/1984

Powrót