Pochodzę z rodziny dzielnych kobiet

Pełna energii i humoru wciąż zaskakuje wierną jej publiczność. Ostatnio płytą z nieznanymi tekstami Agnieszki Osieckiej „Buty 2”. Niecierpliwe czeka na Euro 2012 i przyznaje, że marzy o ślubie kościelnym ze swoim mężem Andrzejem Dużyńskim. Koniecznie w Zakopanem.

Jest Pani od lat wielką fanką piłki nożnej. Czeka Pani na rozpoczęcie Euro?

Oczywiście, że czekam. Nie chodzi o to, czy zaśpiewam na sta­dionie moją piosenkę „Dalej orły”, czy może, jak chcieliby niektórzy, wyskoczę z piłki podczas uroczy­stości otwarcia, jak w 1974 r. Cze­kam na ten turniej przede wszyst­kim jako kibic. Przejmuję się kontuzjami piłkarzy, obserwuję, co kombinuje trener Smuda.

Zainteresowanie sportem nie powinno u Pani dziwić. Skoń­czyła Pani przecież Akademię Wychowania Fizycznego.

No, prawie. Nie mam dyplo­mu i brakuje mi dwóch egzami­nów. Na studiach, żeby dorobić do stypendium, najpierw myłam okna, a potem zaczęłam śpiewać w klubie studenckim. Przyszły wy­jazdy, koncerty i skończyło się po­rządne studiowanie.

Myślała Pani o napisaniu autobiografii?

Pierwszy tom już napisa­łam. Książka „Niech żyje bal” ukazała się w 1992 r. Do drugiej części wciąż się zabieram, ale chy­ba nic z tego nie wyjdzie. Obieca­łam mężowi, że nie napiszę o nim ani słowa. A miałabym o czym pisać. W końcu jesteśmy razem 27 lat. Trochę przeżyliśmy, były wzloty i upadki. Mąż poza tym przez kilka lat produkował moje płyty, w połowie lat 90.

Dobrze Wam się razem pracowało?

Andrzej nie miał lekko. Jestem straszną piłą, odpytywałam go, co załatwił, rozliczałam z drobiazgów: a czemu nie ma promocji, a czemu nie ma okładki, a to, a siamto. Woli­my do tego nie wracać. Mąż sprze­dał prawa wytwórni Universal i obydwoje odetchnęliśmy z ulgą.

Od tej pory nie rozmawiacie ze sobą o pracy?

Rozmawiamy. Nie ma wie­czoru bez rozmów. Andrzej bar­dzo mi pomaga. On jest ekspertem od umów, czuwa razem z prawni­kiem nad tym, by były dobrze skonstruowane. Ale ja też żyję jego pracą, jego firmą.

Agencją nieruchomości?

Teraz to są nieruchomości, kilka lat temu była to produkcja nakrętek do butelek wody mine­ralnej. Ale mąż nie chce być obec­ny w mojej książce nawet z tymi nakrętkami!

Może więc wyda Pani album ze zdjęciami?

Jestem zapalonym fotogra­fem. Fotografuję non stop. Waka­cje, wyjazdy koncertowe. Kłopot w tym, że zdjęcia wciąż są w kar­tonach. Nie wiem, kiedy je wycią­gnę i posegreguję. Są tego setki.

Nieznane teksty Agnieszki Osieckiej, które zaśpiewała Pani ostatnio na płycie „Buty 2”, też leżały w takim kartonie?

Agnieszka pisała bardzo dużo: na serwetkach, skrawkach papieru. Spotykałyśmy się często przez lata, a ona wręczała mi wie­lokrotnie swoje teksty Przeleżały w kartonach dobre 15 lat. W koń­cu zamówiłam regał na segrega­tory i postanowiłam to wszystko uporządkować.

I jeszcze Pani nie skończyła?

Taki jeden karton rozpakowu­ję przez tydzień. Oglądam każdą karteczkę. Rachunki, stare umowy przeplatają się z listami miłosnymi, tekstami Agnieszki i innych auto­rów. Jestem ciekawa, co kryją pudła, które czekają na swoją kolej. Może zajmę się nimi, gdy znów obudzą mnie w środku nocy duchy.

Duchy?

Nasz dom ma ponad sto lat i kawał historii za sobą. Wybudo­wał go inżynier, Józef Budkiewicz, który współprojektował kolejkę wilanowską. Jego żona była poet­ką, przesiadywała często na we­randzie przy świecach z Gałczyń­skim, Broniewskim. Ale duchy są bardziej współczesne. Po wojnie domy jednorodzinne dzielono na maleńkie mieszkanka. Zamie­szkiwali je często bezrobotni, pija­cy. Sąsiedzi opowiadali, że kilku z nich tu zamarzło na nieogrzewanym ganku, przed domem. Duchy najczęściej postukują kieliszkami przy kredensie, ale nie są groźne. Postukają i pójdą.

Pani rodzina mieszkała kiedyś w Wilnie. Ma tam Pani krewnych?

Wciąż dowiaduję się o losach mojej rodziny czegoś nowego. Zilvinas Radovicius, który odkrył, że jesteśmy spokrewnieni, skontak­tował się ze mną. On od lat jeździ po wsiach, przeszukuje stare księ­gi parafialne i wyciąga stamtąd kolejne informacje dotyczące ro­dziny Rodowiczów, ze strony ojca. Zilvinas jest nauczycielem historii.

Istnieje jeszcze w Wilnie dom, w którym mieszkała Pani mama?

Mama, kiedy pojechała ze mną na Litwę, chyba w 1987 r., nie chciała oglądać miejsc, w których żyła. Bardzo przeżywała tę po­dróż. Mówiła, że to nie jest już jej Wilno. Nie widziałam więc tamte­go domu. Ale wiem, że istnieje budynek, w którym była apteka „Pod Łabędziem”, należąca do wuja Jana, brata mojego dziadka. Jeszcze kilka lat temu nadal działa­ła tam apteka, a na wystawie stał ogromny, biały porcelanowy ła­będź. Chciałam go kupić, ale nie zgodzili się, żeby mi go sprzedać. Próbowałam wypożyczyć i zrobić odlew. Nie dało rady. Bardzo żału­ję, że nie mogłam zatrzymać go w rodzinie. A teraz ktoś podobno wywiózł tego łabędzia do Niemiec.

Pani dzieci są już dorosłe, dużo czasu spędzacie razem?

Często do nich wydzwaniam. Martwię się, że w największe mro­zy chodzą bez czapek. Jasiek potra­fi pójść zimą w wysokie Tatry bez rękawiczek. Jest gitarzystą, ma odmrożone ręce! Często dowiadu­ję się z Facebooka, co robią. Bywa, że stroją sobie żarty. Jędrek parę lat temu, w czasie studiów w Londynie, nagle zmienił sobie na Facebooku status z „wolny” na „żonaty”. Mało nie zemdlałam. Albo niedaw­no… Loguję się i czytam, że Kasia aktualnie ujeżdża zdziczałego ko­nia Leszka. Leszek jest bardzo pło­chliwy i ją zrzuca.

Ale przecież ona świetnie jeździ konno.

Ale to nie jest jej koń! Zajmu­je się nim, bo chce się od niego czegoś nowego nauczyć. Kasia twierdzi, że uczy się od koni, a nie konie od niej. Tak mi to tłumaczy.

Kasia skończyła zootechnikę?

Nie, nie skończyła. W tej chwi­li jest jedyną w Polsce instruktorką naturalnego ujeżdżenia koni, szko­ły Pata Parelliego ze Stanów. Zro­biła u niego kilka kursów, ciągle zdobywa wyższe poziomy wtajem­niczenia. Jeździ do Kolorado do jego bazy szkoleniowej.

A jej starszy brat Janek?

Janek ma 33 lata. Robi właśnie licencjat z filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, poza tym gra na gitarze.

A najmłodszy Jędrek?

Kończy studia, kierunek: nowe media. Teraz robi praktyki i pisze pracę dyplomową na uni­wersytecie w Utrechcie w Holandii. Poza tym fotografuje, robi filmy. Miał już pierwszą wystawę zdjęć.

Pani mąż, Andrzej Dużyński, chyba jest dumny z Jędrka?

Cieszy się jego sukcesami. Kie­dyś trzymał go twardą ręką. Ale Ję­drek to artystyczna dusza i dziś jest przyzwyczajony do niezależności.

Pani mąż nie chciał wychowy­wać twardą ręką także Pani dzie­ci z pierwszego małżeństwa?

Ależ chciał! Uważał, że trze­ba od dzieci wymagać, a ja byłam przekonana, że one potrzebują miłości i spokoju, i najchętniej po­zwalałabym im na wszystko. Dziś widzę, że Andrzej miał rację.

Wczesne dzieciństwo mieli chyba dość barwne?

Na pewno nie było nudno. Ojciec moich starszych dzieci, Krzysztof Jasiński, jest dyrektorem Teatru Stu w Krakowie. Mieszkali­śmy z rocznym Jaśkiem w jego gabinecie, w teatrze. Aby wziąć prysznic, musiałam przejść przez salę prób pełną aktorów.

Ale w końcu uciekła Pani do Warszawy z dwójką małych dzieci. Nie bała się Pani?

Pochodzę z rodziny dziel­nych kobiet. Zawsze byłam od­ważna. Nie najlepiej się układało między nami. Załadowałam więc wszystko do nyski i wyjechałam. Na szczęście była Krysia, opie­kunka do dzieci. Poświęciła mojej rodzinie 13 lat. Pomagała mi też moja mama.

Zostawała z dziećmi, a Pani koncertowała?

Początek lat 80. to był dla mnie ciężki czas. W stanie wojen­nym urodziła się Kasia! Utrzymy­wałam się dzięki pieniądzom za­robionym na tournee po ZSRR albo USA. Dlatego mogłam wyjeż­dżać z dziećmi na narty do Buko­winy Tatrzańskiej albo na dwa miesiące na Mazury. Wynajmowa­liśmy dom nad wodą. Łowiliśmy ryby, pływaliśmy łódką. Moja mama wyjeżdżała wtedy z nami.

Rzadko chodzi Pani z mężem na imprezy, premiery.

Nie przepadamy za takimi wyjściami. Wolimy posiedzieć w domu, w końcu ja sporo koncer­tuję, więc jak już tu jestem to ani mi w głowie tracenie czasu na lanso­wanie się na nieważnych impre­zach. Dobrze czujemy się w wąskim gronie bliskich znajomych. Czasem mąż mówi: „Idź z Anią”, asystentką. W końcu to Andrzej od dawna mnie namawiał do powiększenia mojego teamu. I wreszcie zatrudniłam w ubiegłym roku asystentkę i spe­cjalistę od PR-u. Koncertami zajmu­je się mój wieloletni menedżer Bog­dan Zep. Pracujemy razem od 30 lat.

Asystentka Ania szybko zdoby­ła Pani sympatię, prawda?

Skończyła ten sam kierunek studiów, co Jędrek, urodziła się w tym samym roku co on. Świetnie gotuje, jest miła i pracowita. Dziś zrobię papryki faszerowane we­dług przepisu Ani. Jej mama pro­wadzi restauracje w Poznaniu. Wymieniamy się przepisami.

Wciąż się Pani odchudza?

Zaczęłam trzy lata temu. Mia­łam wystąpić z Dodą na koncercie sylwestrowym. Pomyślałam: „Ona pewnie będzie w gorsecie i w majt­kach, to ja przecież nie mogę wystą­pić ubrana w namiot”. Chodziłam do siłowni, ćwiczyłam układy ta­neczne z Augustinem Egurrolą, i nie miałam czasu na jedzenie. Wtedy sporo schudłam. Dziś jem dwa razy dziennie, o wiele mniej niż przed­tem, skurczył mi się żołądek. Ale czasem grzeszę, nie odmawiam sobie np. rosołu z makaronem.

Od lat planuje Pani z mężem ślub kościelny. Kiedy się odbędzie?

Oj, chyba na zawsze ten ślub zostanie w sferze marzeń. Marzy mi się ceremonia w kościółku na Jaszczurówce, wynajęcie pociągu Warszawa-Zakopane dla 500 gości i wesele góralskie trwające tydzień.

Może więc wcześniej zostanie Pani babcią niż panną młodą?

Na razie chyba się na to nie zanosi. Chociaż, kto to wie?

A chciałaby Pani nią zostać?

Dla mnie bycie babcią będzie radością. Do dziś mam zeszycik, w którym zapisywałam rady pedia­try: jaka powinna być temperatura w pokoju, jak ubierać, karmić. Trzy­mam książeczki dla dzieci, klocki

Jednym zdaniem

  • Chciałabym lepiej opanować… Internet.
  • Gdybym miała czarodziej­ską różdżkę… rozbudowa­łabym swoją garderobę tak, by zmieściły się w niej kostiumy.
  • Zawsze wzruszają mnie… hymn polski i sportowe emocje, filmy.
  • Nie patrzę w lustro… no chyba, że muszę się umalować.
  • Moje motto życiowe to… „Nigdy nie dojrzeć’’.
  • Dzień zaczynam… od małego śniadania, a potem przez 30 minut sprawdzam w Internecie wiadomości.
  • Za moim oknem… biegają wiewiórki.

rozmawiała: Liliana Fabisińska
zdjęcia: archiwum Maryli Rodowicz
źródło: Dobre Rady 5/2012

Powrót