Piękne oszustwo

Nie wyobrażam sobie życia bez kina, które mnie bardzo wzrusza i bawi. Film jest pięknym oszustwem, gdzie wszystko może się zdarzyć. Gdy mówię: “To był dobry film”, mam na myśli przede wszystkim grę aktorów oraz sposób realizacji. Można nakręcić czarno-białą opowieść na banalny temat, pokazując wydarzenia w jednym pokoju w ciągu zaledwie jednego dnia i dzięki odtwórcom głównych ról całość będzie tętniła życiem. Do kina chodzę właśnie “na aktorów”, chyba że grają na przykład nowy obraz Tarantino i wtedy kupuję bilet w ciemno, bez względu na to, kto tam gra. Mam swoich ulubionych artystów, grających z poczuciem humoru m.in. Johna Travoltę i Jacka Nicholsona. Przez wiele lat moim ulubionym filmem był “Lot nad kukułczym gniazdem”, w którym ten ostatni zagrał McMurphy’ego. Oglądałam ten obraz w Norwegii i byłam bardzo zdruzgotana. Do tego stopnia, że się popłakałam i wyszłam z kina. Milos Forman wyjechał z komunistycznego kraju i rozumiałam, co chce w tym filmie powiedzieć. Wielkość “Lotu…” polega również na tym, że jest jednocześnie tak bardzo uniwersalny i wieloznaczny na przykład Amerykanie odczytali go zupełnie inaczej.

Pierwszym filmem, który na długo zapadł mi w pamięć, był radziecki “Orzeł Kaukazu”. Miałam wtedy dziesięć lat. To niezwykle okrutna opowieść i wiele scen śniło mi się potem przez wiele lat, m.in. sekwencja obcięcia głowy wojownika, którą potem niesiono na tacy. Coś okropnego; bardzo ryczałam, ale oglądałam ten obraz dziesięć razy. Wielkie wrażenie robiły na mnie filmy Sidneya Pol-lacka: “Czyż nie dobija się koni?”, “Pożegnanie z Afryką”, a także “Papillon” Franklina J. Schaffnera z Dustinem Hoffmanem i Steve’em McQueenem. No i stare westerny: “Rio Bravo”, “Siedmiu wspaniałych”, od których nie można się było oderwać. Kiedyś lubiłam obrazy Bunuela, Michałkowa, Polańskiego -m.in. “Wstręt” i “Matnię”. Teraz jestem ciekawa nowego filmu Roberta Redforda z nim samym w roli głównej: “Zaklinacz koni”. Wcześniej przeczytałam książkę i bardzo mi się podobała.

Mówi się, że kino polskie lat sześćdziesiątych to Zbyszek Cybulski, siedemdziesiątych – Daniel Olbrychski, osiemdziesiątych – Bogusław Linda. Natomiast lata dziewięćdziesiąte moim zdaniem należą do Marka Kondrata, świetnego aktora, który został wykreowany na wielkiego idola. Gdyby nie jego kreacje, to najnowsze polskie filmy, które tak naprawdę są dość marne, nie zaistniałyby. Wychowałam się na wielkiej literaturze, dobrym kinie i “Kabarecie Starszych Panów”. Chętnie i z wielką przyjemnością obejrzałabym teraz filmy Felliniego, Bergmana, stare obrazy Wajdy. Niedawno obejrzałam “Ziemię obiecaną”, która do dziś zachowuje świeży i nowoczesny charakter i trudno mi uwierzyć, że kiedyś wyszłam z premiery. Byłam wtedy zakochana w Danielu Olbrychskim i kiedy ujrzałam go na ekranie z Kaliną Jędrusik, ogarnęła mnie taka zazdrość, że nie mogłam na to patrzeć. Kalina jadła rybę w salonie wagonu kolejowego w tak lubieżny sposób, że mogłam ten film w całości zobaczyć dopiero po wielu latach. Z wielu polskich filmów pamiętam niektóre dialogi, których sama używam w towarzystwie, np. z “Misia”: “Przyszedłem wcześniej, albowiem nie miałem co robić” – choć “przyszłam” nie brzmi dobrze. Natomiast jeśli chodzi o teksty ze słynnych “Psów”, to jest to jakaś afera i żenujące nieporozumienie. Równie mocno rozczarował mnie “Kiler”, w którym dialogi są tak sztuczne i nieprawdziwe. Teraz niecierpliwie czekam na “Ogniem i mieczem”. Ja w ogóle jestem gigantomanką i lubię nakręcone z rozmachem epickie kino. Dla mnie ważny jest sposób narracji i czuję się zmęczona kalejdoskopowym montażem i ujęciami typowymi raczej dla reklam i teledysków. Filmowcom zaczęło się wydawać, że widz będzie znudzony wolną narracją. Tęsknię do innego sposobu opowieści. Dzisiaj wszystko jest tak kolorowe i tak bogate, że teraz prostota staje się najciekawszym pomysłem, czymś, co przykuwa uwagę. Podobnie dzieje się w modzie. Nagle popularny stał się kolor szary. Młode pokolenie odrzuca kolor i barokowość.

Obraz i muzyka w kinie składają się na niepowtarzalną, magiczną całość, której poddaję się bez reszty. Lubię się wtopić w filmową rzeczywistość. Tak bardzo, że mimo iż zawodowo zajmuję się muzyką, w kinie przestaję ją słyszeć. Często, zaraz po wyjściu z kina, ktoś zachwyca się świetnymi utworami jakiegoś znanego kompozytora, a ja ich zupełnie nie pamiętam. Tak bardzo pochłania mnie wizualna strona filmu. Na przykład po obejrzeniu “Fortepianu” Jane Campion do dziś mam przed oczami przepiękną scenę, kiedy Holly Hunter tonie wraz z przywiązanym do nogi instrumentem, natomiast nie zapamiętałam zupełnie muzyki Michaela Nymana, którą poznałam dopiero później z płyty. Jestem bardzo wrażliwa na obraz. Strasznie bym chciała, to jest moje ciche marzenie, studiować na wydziale operatorskim w Łódzkiej Szkole Filmowej.

notował: Marek Dziewięcki
zdjęcie: Polygram Polska

Powrót