Pewne tendencje w sztuce krążą w kosmosie

Skąd pomysł na współpracę z Andrzejem Smolikiem?

Sam pomysł jest dość stary, ma co najmniej dwa lata. Ludzie z Sony doprowadzili w końcu do mojego spotkania z Andrzejem i byłam bardzo ciekawa, co on o tym myśli. Znam bowiem jego poprzednie dokonania, napakowane elektroniką, a ja miałam zamiar nagrać płytę folkową. Okazało się, że i on jest na podobnym etapie. Tak nam się dobrze gadało, że pomyślałam, że to jest dobry adres, co potwierdziło się w trakcie pracy.

Kameralne brzmienie “Jest cudnie” może zaskoczyć. Smolik kojarzony jest głównie z elektroniką, z kolei pani od jakiegoś czasu preferuje mocne, rockowe brzmienia. Skąd ten nagły zwrot?

Ja się nie rozstaję z gitarą akustyczną. Kiedy zaczynałam swoją działalność rozrywkową, byłam zapatrzona w klimaty folkowe i countrowe, w Boba Dylana, Pete’a Seegera, Joan Baez. Od tego zaczynałam. Przez kilka lat grałam akustyczną muzykę, bardzo bliską amerykańskiemu folkowi 2 gitary 12-strunowe plus akustyczna gitara basowa, ale stopniowo zaczęłam wzbogacać to brzmienie. Przyszła fascynacją Arethą Franklin i innymi czarnymi głosami, więc zaczęłam wzbogacać brzmienie zespołu a to fortepian,a to chórki,bębny, z kolei w latach 80. zaczęła u mnie grać połowa Perfectu, więc pojawiło się brzmienie bardzo elektryczne, gitarowe. Często gram koncerty plenerowe, więc ten rockowy rodzaj energii bardzo mi odpowiada. Nie mogłabym grać tak dużych koncertów, gdybym ograniczyła się wyłącznie do akustycznych brzmień, to sprawdza się raczej w klimatach klubowych. Ale to wszystko cały czas we mnie siedziało, taka jest moja natura i żadnego ściemniania w tym nie ma.

Ani mi przyszło do głowy, by to sugerować. Chciałbym się raczej dowiedzieć, dlaczego właśnie teraz zdecydowała się pani na powrót do korzeni?

Już poprzednia płyta, czyli “Kochać”, jest oparta na gitarze akustycznej. Paweł Jóźwicki i Bogdan Kondracki kombinowali, jak tu wrócić do moich korzeni, ale w trakcie pracy nad płytą produkcja skręciła w nieco inną stronę, wręcz hiphopową. W 2002 roku nagrałam płytę “Życie ładna rzecz” i w moim zamyśle ona też miała być akustyczna i klimatyczna, ale rozrosło się to z powodu błędów i wypaczeń, których nie chcę wspominać (śmiech). Od dawna marzyłam, żeby nagrać coś w stylu Cat Power czy “We Shall Overcome: The Seeger Sessions” Bruce’a Springsteena. Jak tak sobie słuchałam tego Springsteena, to myślałam: Ojej, dlaczego ja tego nie gram? Dlaczego takiej płyty nie nagram?!

No właśnie, dlaczego?

Powiem szczerze, że nie miałam dotąd szczęścia do producentów. Bogdan Kondracki jest fantastycznym muzykiem i ma świetną wyobraźnię, ale ja tak naprawdę nigdy wcześniej nie pracowałam z producentami, wszystkie 30 swoich płyt zrobiłam sama, ze swoimi muzykami, kierując się wyłącznie intuicją. Brakowało mi, jak to się mówi w wojsku, wsparcia z powietrza. Brakowało kogoś, kto mógłby na to wszystko spojrzeć z boku. Bo człowiek sam może nie widzieć wszystkiego i nie słyszeć, może też nie wiedzieć wszystkiego o sobie. Pierwszym takim producentem z prawdziwego zdarzenia, z którym przyszło mi pracować, był Bogdan Kondracki i teraz Andrzej Smolik jest drugi. To jasne, że oni narzucają swój gust muzyczny i swoją wyobraźnię, i to są bardziej ich płyty, niż moje.

Jak ocenia pani pracę Smolika?

Jestem pełna podziwu. Siedział tam godzinami. Momentami Andrzej bardzo mnie śmieszy, bo wszystko spada mu z kolan, spada mu klawiatura, spadają mu spodnie (śmiech). Jest strasznie zabawny i chłopięcy, trochę roztargniony, ale jednocześnie bardzo skupiony na muzyce. Mnie się wydaje, że mam dobry słuch i dużo słyszę, ale on na pewno słyszy więcej i w dodatku co innego. To mnie zdumiewa. No, szacun!

Bez oporów dała się pani namówić na zmianę sposobu śpiewania?

Jeszcze na taśmach demo, które nagrywałam z gitarzystą w piwnicy, tak kombinowałem, żeby mój głos dobrze brzmiał. Wiadomo, że każdy wokal brzmi inaczej w innej tonacji, a Andrzej to wszystko poobniżał, więc mój śpiew brzmi cieplej, jest bardziej intymny. Dałam te nagrania do posłuchania fanowi, który wie wszystko o moim życiu artystycznym i zapytał, dlaczego śpiewam od niechcenia (śmiech). Znał nagrania demo, na których mój wokal był wypasiony i dziarski, a tu taki nawet niechlujny. To oczywiście pomysł Andrzeja, ale do finalnego rezultatu dochodziliśmy metodą prób i błędów. To była bardzo żmudna praca, powstało po kilkadziesiąt wersji każdego utworu i sama usłyszałam, że wyżyłowany wokal, który sprawdza się w muzyce rockowej czy soul, w takim intymnym repertuarze nie ma racji bytu.

“Jest cudnie” to bardzo mocny album, ale co z singlami? Co z potencjalnymi przebojami?

(śmiech) Sami się nad tym zastanawiamy. To są bardzo melodyjne utwory, ale czy zostaną zaakceptowane przez RMF lub Zetkę? Czas pokaże. Nigdy w życiu nie rozumiałam, jakimi kryteriami kierują się takie media i raczej już nie zrozumiem.

Może zechcą przypomnieć “Kiedy się dziwić przestanę” w pani interpretacji?

Akurat tego na pewno nie będą grać, ten numer jest spisany raczej na straty! Tekst Jonasza Kofty jest bardzo poetycki i skomplikowany, tak bardzo odmienny od tego wszystkiego, co dzisiaj grają radia, że nie ma szans. To moja piosenka z 72 roku napisana przez Niemena. Ciągle mnie wzrusza, w dodatku Andrzej miał świetny pomysł na nowe brzmienie, pięknie te smyki tam grają, ale nie sądzę, żeby to był utwór radiowy.

Pozwolę sobie jednak na nutę ostrożnego optymizmu, tym bardziej uzasadnionego, że akustyczne granie powraca do łask. Najlepszym dowodem Oscar dla piosenki “Falling Slowly” Hansarda i Irglovej.

Wiem, oglądałam transmisję! Pewne tendencje w sztuce krążą w kosmosie i ludzie nie umawiając się dochodzą do podobnych wniosków. Czasem mnie to denerwuje, bo wpadam na jakiś pomysł i okazuje się, że ktoś w Ameryce czy w Anglii wyprzedził mnie o pół roku. Teraz przyszło znużenie przeładowanymi formami i wróciła prosta i intymna muzyka, muzyka prawdy. Stąd sukces Norah Jones, Katie Melua czy Jacka Johnsona – ludzie dziś chłoną taką muzykę, potrzebują jej. A wszystko przez te kosmiczne prądy (śmiech).

Ja nawet sprowadziłbym to z kosmosu na ziemię. Nieustannie jesteśmy bombardowani informacjami o wojnach, kryzysie naftowym, efekcie cieplarnianym, więc w muzyce, i sztuce w ogóle, szukamy ukojenia. W podobnie trudnych czasach swoje piosenki nagrywali Simon i Garfunkel.

To prawda. Poza tym gatunki muzyczne, które jeszcze do niedawna były szalenie popularne zaczęły zjadać własny ogon i nastąpiła wolta, powrót do tego, co w muzyce naturalne. Bardzo mnie śmieszyło, kiedy Andrzej Smolik mówił mi, że lubi brzmienie lat 70. i nagrał klarnet charakterystyczny dla piosenki francuskiej z tamtego okresu, czy gitarę, którą pamiętam z lat 60-tych. Dla niego to coś egzotycznego, odkrywanie nowych światów, a ja niestety to wszystko pamiętam, ja już wtedy żyłam i grałam (śmiech). Gdybym chciała używać tych instrumentów, to byłby obciach, ale ludzie z pokolenia Andrzeja czy Józka odkrywają je jako coś genialnego, pięknego i niepowtarzalnego. Pamiętam też, jak Penderecki powiedział, że te wszystkie jego eksperymenty to był straszny błąd i że on za nie przeprasza, że najważniejszy w muzyce jest romantyzm. W pełni się z nim zgadzam.

źródło: www.muzyka.pl/wywiady
zdjęcia: archiwum M./Hanna Prus
Sony BMG /13 maja 2008 roku

Powrót