Opole 40 lat minęło

Czy Opole jest komuś potrzebne?

Nam było bardzo potrzebne. Tych kilka dni festiwalu stawało się świętem dla wszystkich ludzi muzyki. I dla publiczności. Trzy czwarte Polski zasiadało przed telewizorami, by do późnej nocy słuchać piosenek. Potem się o nich mówiło, nuciło. A my wykonawcy? Czekaliśmy na Opole, przygotowywaliśmy specjalny repertuar. Sezon zaczynał się od Opola i na nim kończył. To była wielka promocja dla piosenkarzy, kompozytorów i autorów tekstów. Opole było bardzo ważne.

A teraz?

Trochę straciło na znaczeniu. Szkoda.

“Promocja” – 40, 35 lat temu to słowo było już znane?

Promocja zawsze istniała, tylko nikt tak jej nie nazywał. Opole pomagało zaistnieć debiutantom i utwierdzić w swojej pozycji już uznanych piosenkarzy. Opole to było radio, telewizja, artykuły, programy muzyczne, które potem wielokrotnie powtarzano. Piosenki, które połowa Polski znała później na pamięć. To była wielka promocja polskiej piosenki, której dzisiaj jak na lekarstwo. Teraz to poniżej dziewięciu procent repertuaru rozgłośni komercyjnych.

Mówi to Pani z goryczą?

Nie. Stwierdzam tylko fakt.

Pamięta Pani swój pierwszy występ?

Był rok 1968. Wystąpiłam wtedy w popołudniowym koncercie debiutów i przeszłam całkiem niezauważona. Jestem pewna, że dziś nikt nawet nie pamięta, co zaśpiewałam. Czułam się jednak bardzo wyróżniona, kiedy po wygraniu festiwalu piosenki studenckiej zaproszono mnie jakby z rozpędu do Opola. Zauważono mnie dopiero rok później. Piosenka “Mówiły mu” w 1969 dostała pierwszą nagrodę. Potem wygrałam Opole w 70. “Wozami kolorowymi” i w 71. – “Z tobą w górach”.

Na czym polegało “zauważenie”? Co dawało piosenkarzowi?

Miało się hit w radiu, za tym szła telewizja, koncerty, wywiady. No i możliwość zaśpiewania w Opolu przydzielonej piosenki.

Piosenki przydzielano? Jak wyprawkę dla niemowląt?

Tak. Istniała specjalna komisja kwalifikująca piosenki i wykonawców do opolskich premier. Wręczano nuty, mówiąc: “To pani piosenka”. W 1969 dostałam walczyka, którym się trochę brzydziłam. Miałam już wtedy swoich gitarzystów, graliśmy w takich rockowo – folkowych klimatach, a tu zwykły walczyk.

Nie można było się odwołać? Napisać podanie o zmianę piosenki?

Trzeba było brać, co dawali. Usiedliśmy z kolegami w sali w akademiku na Bielanach, w którym wtedy mieszkałam, i przerobiliśmy tę piosenkę na coś bardziej w naszym stylu. Zrobiliśmy z niego utwór folkowy. Zaśpiewałam go w “Kabaretonie”, który reżyserowała Olga Lipińska. Towarzyszył nam zespół Hagaw. Wyszłam na scenę boso.

Chciała Pani się wyróżnić?

Miałam okropne buty, które nie pasowały do reszty. Wtedy byłam zapatrzona na modę hipisowską. Babcia uszyła mi spódnicę z kawałków różnych materiałów. W Opolu mieszkałam w kwaterze prywatnej, u takiej pani, która wygrzebała w jakimś kufrze ludową bluzkę z haftami. W Cepelii kupiłam jakieś łańcuchy. One, ta bluzka i babcina spódnica, stworzyły supercałość. Buty całkiem do niej nie przystawały. Zdjęłam je więc, włosy przewiązałam jakąś szmatką i tak wystąpiłam. Wszyscy powiedzieli, że miałam bardzo przemyślany kostium. Tamten festiwal był moim pierwszym wielkim sukcesem. Bisowałam dziewięć razy. Mama siedząca przed telewizorem dokładnie policzyła.

Jakie kreacje miały inne piosenkarki?

Wtedy obowiązywał taki styl “estradowy”, napompowany. Jakieś brokaty, jakieś złote lamy, szpilki. Tapirowane fryzury. A ja? Znajdowałam się na drugim biegunie, duchem bujałam gdzie indziej – kluby studenckie, gitara. Byłam inna. Wyróżniał się kostiumem Czesław Niemen – na ogół ubrany kolorowo. Kiedyś sensację wzbudziła Halinka Frąckowiak, wystąpiwszy w metalowej konstrukcji włożonej na gołe ciało. Publiczność była zachwycona. A ona zawsze jest wymagająca. Była i tak zostało.

Opole sprzed lat. Jak je Pani zapamiętała?

Niekończące się próby i ciągle padający deszcz. Opole zawsze było bardzo niezdrowe dla wokalistów. Amfiteatr położony jest na wyspie i panuje tam straszna wilgoć, fatalna dla strun głosowych. Poza tym obok była cementownia i ten cement osiadał na strunach głosowych. Wszyscy mieli więc tam problemy z gardłem. Miejscowy laryngolog miał w związku z tym masę pracy. Pamiętam, że wiele razy odwiedzałam go w nocy, na jakichś ostrych dyżurach, kiedy już po próbie nie byłam pewna, czy na drugi dzień dam radę zaśpiewać. W kolejce do lekarza spotykało się wielu artystów. Po próbach, które kończyły się nad ranem, większość wędrowała do laryngologa.

Takie długie próby były chyba bardzo męczące?

Owszem, ale ja je lubiłam. Bo próby to było także życie towarzyskie, bufety, a w nich bardzo dobre jedzenie. Każdy cieszył się na te bufety, zaopatrzone jak na tamte czasy rewelacyjnie.

Była w nich deficytowa szynka?

Były frankfurterki. Niesamowite, soczyste. Do dziś pamiętam ich smak. Takie prawdziwe, śląskie, nie do kupienia w środkowej Polsce. Dziś takie kiełbaski to banał, ale wtedy…. Poezja. Wszyscy się nimi zajadali.

Piło się do nich piwo, wino?

W bufetach chyba nie było alkoholu, no, może piwo… Na próbach byliśmy bardzo spięci, myśleliśmy tylko o tym, żeby dobrze wypaść. Bo siedzieli na nich też dziennikarze, obserwowali, co kto przygotował. A każdy przygotowywał jakąś niespodziankę i bardzo się starał, żeby została ona dobrze oceniona.

Niespodziankę? Jaką?

A to oryginalną aranżację piosenki, a to inscenizację czy kostium. Każdy był ciekaw, co szykuje konkurencja, podglądał, podsłuchiwał.

Udawało się utrzymać tajemnicę?

Najczęściej tak. Był taki koncert “Nas troje” – Agnieszka Osiecka, Wojtek Młynarski i Jonasz Kofta. To mógł być 77 rok. Wymyślili, że podczas koncertu będą siedzieć na scenie przy wielkim stole zastawionym warzywami, owocami. Każdy z wykonawców wstawał, zaśpiewał i wracał do stołu. A reszta w tym czasie robiła chórki. To była świetna zabawa. A ten stół – znakomity happening. Jak na tę próbę nie przyszła Urszula Sipińska, to wszyscy powiedzieli, że coś kombinuje, że przywiozła chórek i tak dalej. I że chce mnie zmałpować, dlatego nie śpiewa na próbie.

Przestraszyła się Pani?

Umówiłam się z moimi chórzystkami, że jak Ulka wyjdzie na scenę, to my staniemy z tyłu i zaczniemy ją na koncercie parodiować. Tak się też stało. Ćwiczyła gdzieś w sali gimnastycznej, po cichu, myślała, że wszystkich zaskoczy. Koncert. Wychodzi. Ubrana na biało. I te dwie chórzystki po bokach, też w białych sukienkach. Ja akurat miałam czarny garnitur i moje dziewczyny też czarne kapelusze, marynarki, jak gangsterska mafia. Ulka stoi na froncie sceny, my za nią, a za nami jeszcze Młynarski, Gołas i Kofta, którzy robią miny, machają rękami i wygłupiają się. Publiczność pęka ze śmiechu. Sipińska zdenerwowana. Kiedy skończyła śpiewać, zdjęła duży słomkowy kapelusz i zaczęła niby żartem mnie nim okładać. Ja zdjęłam swój czarny i oddawałam ciosy. Taki pojedynek na kapelusze. Kiedy wyciągnęła rękę, pękła jej marynarka. I wtedy chyba Boguś Mec wziął ze stołu truskawkę i rzucił na białą suknię Urszuli. No i zadęło się rzucanie owocami. Każdy w każdego. Ulka po prostu zeszła ze sceny. Wyszła.

Urszula Sipińska nie była lubiana?

Nie mogę tego powiedzieć. Między nami też nie było konfliktu, chociaż nam go przypisywano. Drażniło mnie trochę, że ściąga moje pomysły, na przykład na kostiumy. Kupiłam spódnicę z krzywymi brzegami, powyciąganym dołem. Za chwilę ona ma taką samą. Włożyłam męski kapelusz gangsterski, moment i Ulka ma też kapelusz.

Pojedynek na image?

Na pomysły. Powiedziała mi zresztą kiedyś sama: “Wiesz, byłam na festiwalu w Meksyku i zrobiłam się na ciebie. Ale chyba nie masz pretensji? Przecież ciebie nikt tam nie zna…”

Pokłóciłyście się kiedyś publicznie?

Nie. Ale nasze fankluby się pobiły. I to właśnie w Opolu. Moje fanki, które spały koło mojego samochodu, zostały zaczepione przez fanki Urszuli. Biły się po męsku, na pięści i wyrywanie włosów.

Taki festiwal chyba w ogóle był areną zazdrości, zawiści, walk, może nie na pięści, ale na podgryzanie?

Zazdrość? Ja zazdrościłam na przykład Krzyśkowi Krawczykowi, że jest pod opieką świetnie działającej Estrady Poznańskiej, która zafundowała mu spodnie ze skóry i duży zespół. Wtedy istniały dwie Estrady, które doskonale zajmowały się swoimi artystami – Łódzka i Poznańska, którą kierował pan Zbigniew Napierała. One działały jak impresariaty, inwestowały w przygotowanie programów estradowych, a potem je eksploatowały. A ja byłam niezrzeszona, występowałam jako wolny strzelec. Ale to była taka zazdrość, jak sztuka dla sztuki. Nikogo nie podgryzałam. Tam, w Opolu, wszyscy byli na równych prawach.

Nawet gwiazdy i debiutanci?

Wtedy nikt nie kaprysił, nie miał humorów ani wymagań. Było goło, ale wesoło. No, może o tym, że ktoś jest już uznanym wykonawcą, świadczyło zakwaterowanie. Najlepszy był hotel “Opole”, w którym restauracja była otwarta do rana. Każdy chciał tam mieszkać. Wiele osób dostawało przydział na hotel “Olimpijski”, oddalony od centrum nocnego życia towarzyskiego, lub w akademikach. I tak jednak wszyscy po próbach schodzili się do restauracji w “Opolu”. Nigdy nie było wolnych stolików. Trzeba było je wcześniej rezerwować. Jak tylko się przyjechało, od razu biegło się do knajpy hotelowej i prosiło kelnerów: “Błagam o stolik”. Trzeba było z kelnerami i szefem sali dobrze żyć. A w nocy, o drugiej, trzeciej nad ranem następowało bratanie się, łączenie stołów. Ważne było, żeby trafić na właściwy stolik. Autorzy tekstów, muzyki i co sławniejsi wykonawcy siedzieli przy tak zwanym stoliku autorskim. Znaleźć się tam było nobilitacją. Świetnie zorganizowany stolik miała też zawsze Danusia Rinn. Siedziało przy nim przednie towarzystwo: Jasio Zylber, Zosia Kamińska, pierwsza żona Edka Kłosińskiego, późniejszego męża Krysi Jandy. Ten stolik był bardzo widoczny i co chwilę wybuchał śmiechem. Ktoś siadał przy pianinie, ktoś śpiewał. Tańczono.

Chciało się Wam jeszcze śpiewać?

Właśnie dopiero chciało. Wymyślaliśmy nawet specjalne okazje. Fikcyjne imieniny, urodziny, jubileusze. Z Markiem Grechutą ogłosiliśmy kiedyś jubileusz 10-lecia i zrobiliśmy imprezę dla wszystkich. Opowiadaliśmy sobie historyjki, anegdoty. Ktoś komuś przyłożył, ktoś z kimś się całował. Pamiętam taką scenę: ktoś leży na podłodze, ktoś inny po nim skacze.

Z powodu kobiety?

Nawiązywały się tam romanse i rodziły wielkie miłości. Już chyba w latach 90. przyjechała niespodziewanie żona pewnego artysty. Nie chciał jej otworzyć. Był z inną kobietą. Ona więc siekierą porąbała drzwi. A kochanka ewakuowała się przez okno. Nie powiem, o kogo chodziło, bo to znany człowiek. I już nie jest z tą żoną. W ogóle działy się różne śmieszne rzeczy. Dłuższy czas scenograf Opola miał zakaz wstępu do “Opola”, bo narozrabiał całkiem gdzie indziej. Miał ksywkę Misiu Lowe, bo do każdego mówił: “Lowe”. Rozniosło się, że przed Opolem upił się w Poznaniu. Akurat odbywała się tam wystawa psów. Właściciele z czworonogami zjechali do hotelu, gdzie mieszkał. I on zaczął ujadać jak pies. W nocy, po korytarzach. Prawdziwe się rozszczekały cały hotel szczekał. A kiedy indziej podczas balangi uruchomił gaśnicę, zalewając pianą całe hotelowe piętro. Potem musiał mieszkać w “Olimpijskim” – za karę.

Czy w Opolu jakoś specjalnie artystów witano?

Miasto wyglądało zawsze odświętnie, obwieszone chorągiewkami, plakatami. Pamiętam taki festiwal – przyjeżdżamy, a całe miasto oplakatowane jest podobizną Jagi Paduch, dziewczyny z parasolką. Nikt jej nie znał, nie zna do dziś, ale wiele osób nie zapomniało już tego nazwiska. To była właśnie promocja, tylko pozazdrościć.

Wracając do zazdrości – trudno uwierzyć, że nieznani nie zazdrościli tym sławnym?

Pamiętam, że wiele z nas – ja też zazdrościło Stasi Celińskiej. To był chyba rok 1969. Nikt jej jeszcze nie znał. Zjawiła się taka dziewczyna – studentka szkoły teatralnej. I dla niej zatrzymano próbę, przestała obowiązywać ustalona wcześniej kolejność. Mnie też zresztą. Bo teraz próbuje pani Celińska. Była wyraźnie w łaskach. Wszyscy pytali: “Kto to jest?” Próbowała w nieskończoność, nieskończoność myśmy czekali. Zaśpiewała świetnie. A piosenka otrzymała wtedy nagrodę. Zazdroszczono też Krysi Jandzie, kiedy w 1977 roku wyskoczyła z “Gumą do żucia”. Nie dość, że piosenka piękna, to jeszcze Janda świetnie wyglądała – dekolt z tyłu do pasa. Wywołała nim sensację. I żeby było mało, to jeszcze dobrze zaśpiewała.

Festiwalowi w Opolu towarzyszyły wielkie emocje. Publiczność czekała na “swoich” piosenkarzy. A oni śpiewali na przykład o drugiej w nocy. Kolejność wyjścia na estradę była planowana według rangi artysty?

Koncert ustawiał reżyser festiwalu, z tym że nie miało znaczenia, czy ktoś śpiewa o drugiej, czy o czwartej nad ranem. Ludzie i tak siedzieli, oglądali, niektórzy brali urlopy. Im później się występowało, tym lepiej, Najgorzej było zaczynać festiwal. Po pierwsze było wtedy niekorzystne światło – jeszcze nie zmrok i już nie dzień. A po drugie publiczność jeszcze nie była rozgrzana. Nikt więc nie chciał zaczynać.

Walczono o lepsze godziny?

Sądzę, że tak. Ja zawsze chciałam brać udział w drugiej części koncertu. Ważne też było, kto po kim śpiewa. Raz w koncercie przebojów przyszło mi śpiewać po Pietrzaku, który wtedy – bodaj w 84 czy 85 roku – był jedynym przedstawicielem kabaretu i śpiewał oczywiście piosenkę z podtekstem. Publiczność nie chciała wypuścić go ze sceny. Owacja. Konferansjer zapowiada mnie, a publiczność gwiżdże.

Straszne uczucie?

Straszne. Stoję za kulisami i mówię: “Nie wychodzę, nie mogę”. Wreszcie Janek wziął mnie za rękę i wyprowadził na estradę. Śpiewałam piękną, wzruszającą piosenkę “Rozmowa przez ocean”, a ludzie cały czas gwizdali, bo chcieli Janka. Zostałam jakby rzucona na pożarcie.

Złośliwość ze strony reżysera?

Nie sądzę. Reżyserem był mój dobry kolega Krzysztof Materna.

Czy na festiwalach w Opolu bywali przedstawiciele władzy?

Tak, ale raczej pionki, pierwszy sekretarz nie bywał. Premier też nie. Przyjeżdżali obserwatorzy z Wydziału Kultury KC PZPR, którzy gdzieś pili wódkę w pokoju hotelowym i w ogóle się nie udzielali. Nie bratali się z nami, ani my z nimi. Pozostawali raczej w ukryciu.

Władza ingerowała w repertuar?

Na pewno, ale raczej dotyczyło to kabaretowców. Pamiętam jedno zdarzenie związane ze mną. Chciałam zaśpiewać w 1984 roku piosenkę: “Niech żyje bal”. Organizatorzy festiwalu powiedzieli: “Nie, to nowa piosenka, my jej nie znamy”. Upierałam się: “Jest piękna, proszę mi wierzyć”. “Nie, wykluczone. Możesz zaśpiewać tylko w koncercie przebojów coś, co było na listach przebojów radiowych”, mówili. Zdaje się “Kasa-seks”. Ja na to, że nie jadę do Opola w takim razie. I nagle odbieram telefon. Sekretarka mówi: “Będzie z panią rozmawiał pan minister kultury”.

Zaniemówiła Pani?

Zamurowało mnie. To brzmiało jak rozkaz: “Jest polecenie, żeby pani jechała”. Tłumaczę, że nie chcę śpiewać tamtej piosenki, że mam inną, piękną. Ale był nacisk, pojechałam i zaśpiewałam – obie.

Cenzura się wtrącała?

Czepiano się wszystkiego. “Polska madonna” Osieckiej została uznana za piosenkę aluzyjną, bo była w niej mowa o kwiatku na dzień kobiet i braku miejsca w przedszkolach. Piosenka była wyrzucana z programu i przywracana. W końcu dostała nagrodę dziennikarzy.

To bardzo licząca się nagroda.

Tak. I publiczności też.

Nagrody były pieniężne?

Tak, ale to były jakieś niewielkie pieniądze. Tym bardziej, że dzieliło się nagrodę na cztery – autor tekstu, muzyki, aranżer, wykonawca. Honorarium na ogół pokrywało koszty uszycia kostiumu. Wtedy w ogóle na koncertach zarabiało się niewiele – 400, 500 złotych za występ. A zaproszenie do udziału w festiwalu było dla piosenkarza znakiem, że jest on na fali, na topie. Bywali tam wszyscy ludzie liczący się w branży muzycznej. Nie tylko wykonawcy.

Agnieszka Osiecka? Katarzyna Gaertner? Jeremi Przybora?

Agnieszka bardzo lubiła Opole. Siedziała z nami do białego rana i opowiadała swoje słynne historyjki. Kasia Gaertner również przyjeżdżała do Opola.

Czym? Panował jakiś szpan? Konkurs kreacji, samochodów?

W latach 70. najczęściej przyjeżdżało się pociągiem. To był taki wesoły pociąg. Opole zaczynało się właściwie już w wagonach – kawały, śmiechy. Wszyscy byli szczęśliwi, że tam jadą. Dopiero potem zaczęto dojeżdżać samochodami. Nie przypominam sobie, czym kto jeździł. Ja najpierw jeździłam fiatem 850, a później fiatem 124, którego kupiłam od Jerzego Połomskiego. Potem odkupił go ode mnie Marek Grechuta i zderzył się nim czołowo z walcem drogowym, we mgle. Wracano też pociągiem. Po ostatnim koncercie, który nazywał się “Mikrofon i ekran” i ogłaszano na nim nagrody, wszyscy bankietowali do pierwszego pociągu, który odjeżdżał chyba o piątej czy szóstej rano. Potem wsiadały do niego same zwłoki artystów. W drodze powrotnej się wysypiali.

Tworzył się jakiś obyczaj festiwalowy? Wzorce zachowania? Coś, co wypadało robić i coś, co było potępiane?

Chyba głównie wypadało mieć ze sobą koc, bo kiedy czekało się na swoją próbę, na ogół były jeszcze chłodne noce. No i obyczajem stało się robienie makijażu w ubikacji. Przez wiele lat w Opolu były tylko dwie garderoby – damska i męska. Panował niemiłosierny tłok. Przebieraliśmy się więc w toalecie. Tam też się ćwiczyło głos, bo była fajna akustyka. W Opolu panował luz. Nie było jakichś wymagań odnośnie wyglądu czy zachowania. Wybaczano nam ekstrawagancje. Artystki ubierały się same, nie było jeszcze projektantów kostiumów. Żądano tylko, żeby mężczyźni mieli krótkie włosy. Reżyser zawsze krzyczał: “Ci muzycy od Rodowiczki – podpiąć wsuwkami”. A jeszcze odnośnie kostiumów, to często zostawiałam wszystko na ostatnią chwilę, licząc na to, że w Opolu coś sobie kupię. Tam zawsze rzucano jakieś ekstra towary. W1971 roku kupiłam tam w Cepelii chustę ludową robioną na szydełku. Owinęłam się nią zamiast spódnicy. Kiedy już odchodziłam od mikrofonu, zaczepiłam nią o śrubkę. Zanim doszłam za kulisy, cała się spruła. Ale nic to – miałam inne zmartwienie. Rzucił mnie wtedy czeski narzeczony. Przeżywałam, cała spuchnięta od płaczu śpiewałam “Z tobą w górach”. Ale za to piosenka dostała główną nagrodę. Wykonałam ją zresztą z wielkim uczuciem.

Kiedy nastał stan wojenny, Opole zawieszono aż do 1984 roku…

I potem już nigdy nie wróciło do dawnej świetności. Właściwie podupadało z roku na rok. Może dlatego, że nastroje w społeczeństwie nie były już zabawowe. Pamiętam, że kiedy już w latach 90. pojechałam na festiwal, cieszyłam się, że spotkam wszystkich kolegów. Weszłam do knajpy, a tam siedziało tylko dwóch Niemców, którzy wstąpili na kolację. Nikogo nie było.

Co się właściwie stało? Nie istniało już zapotrzebowanie na igrzyska?

Ludzie przestali się tak bratać jak dawniej. Rozluźniła się więź. Wszystko zaczęło się zmieniać. Dlaczego więc Opole miało zostać Opolem takim, jak kiedyś?

Zaczęto śpiewać inne piosenki?

Na pewno pod względem literackim piosenki zjechały na łeb, na szyję. Wszystko się skomercjalizowało. Nie ma miejsca na wydarzenia artystyczne, wszystko równa w dół.

Między starszymi piosenkarzami a młodymi jest szklana ściana?

Starsi piosenkarze? W zasadzie ich nie ma. Przestali być zapraszani. Obowiązuje młodość. Być starszym piosenkarzem to brzmi jak starszy szeregowy – to wstyd. Wyplenianie ich zaczęło się za “pampersów” – na początku lat 90.

Miasto straciło swoją atmosferę stolicy piosenki?

Trochę tak. Ale przecież wiele się w Polsce w ogóle zmieniło.

Jedzie tam Pani w tym roku z łezką wzruszenia?

Ale i z lękiem. Zdecydowałam się zaśpiewać na koncercie premier. To wielkie ryzyko. Stres. Spotkałam Ewę Bem. Mówię jej: “Wiesz, tam startują takie dwie dziewczynki – jedna 14, druga 10 lat. I ja wśród nich. Biorę więc proszki nasenne, żeby się wyciszyć”. Ewa pyta: “A jakie?” Mimo to zatrzasnę drzwi przed światem i “Roztańczę w sobie świat” – to moja piosenka premierowa. A na koncercie 40-lecia zaśpiewam wiązankę kilku moich nagrodzonych piosenek. Wybranych przez publiczność.

rozmawiała: Krystyna Pytlakowska
zdjęcia: materiały prasowe
źródło: Viva/ 2003

Powrót