Od życia pragnie coraz więcej

Wiecznie silna, młoda, pełna ruchu, po prostu Fauścica – tak określiła Panią Agnieszka Osiecka. Jak Pani to robi?

Cerę i wygląd zawdzięczam genom. Wszystkie kobiety w mojej rodzinie długo zachowywały młodość. Nigdy maniakalnie nie pielęgnowałam i nie pielęgnuję urody. Nie chodzę do kosmetyczki, fryzjera. Nie zastanawiam się nad przemijaniem i starością. Jestem przekonana, że nie zachoruję i nie umrę. Może ta filozofia jest śmieszna i naiwna, ale naprawdę wierzę w siłę pozytywnego myślenia. Nieraz patrzę na kobiety naprawdę młode, które czują się staruszkami. Świadczą o tym ich miny, stroje, fryzury. Zastanawiam się, dlaczego się poddały. Trzeba wierzyć w siebie, walczyć o szczęście, cieszyć się chwilą, tym, co jest, wszystkimi małymi codziennymi sprawami. Kolejnym patentem jest umiejętność podnoszenia się po porażkach. Szkoda mi czasu, aby leżeć i płakać. W dodatku źle się wygląda z twarzą spuchniętą od łez. Wraz z genami dostałam tendencje do tycia. I całe życie z tym walczę. Niedawno byłam na diecie wykluczającej węglowodany. Zrezygnowałam z pieczywa, makaronu, ryżu i z moich ulubionych ziemniaków. Straciłam trzy kilogramy. W tej chwili jestem na diecie Cambridge. To jest bardzo niezdrowa dieta. Odżywiam się preparatami, które zastępują posiłki. Wolno mi zjeść w ciągu dnia jedno dietetyczne danie. Aleja nie przestrzegam zaleceń, tylko rąbię wszystko, co lubię. W związku z tym bardzo wolno tracę kilogramy.

Człowiek jest twórcą swego życia?

Nic w życiu nie spada z nieba. Talent to początek drogi, potem trzeba go rozwijać pracą i kreatywnością. Przydaje się też inteligencja, która pozwala mi trwać w show-biznesie. No i szczęście. A także ludzie, którzy we mnie wierzą i ze mną współpracują.

W jakim momencie życia jest Pani teraz?

Zawodowo? Płyta “Kochać” jest dowodem na to, że coś się dzieje. Jest liryczna, ciepła, melodyjna. Wszystkie teksty napisała Kasia Nosowska, dziewczyna z innego pokolenia, nietuzinkowa, wrażliwa. Zawsze angażowałam się w swoje płyty, zdobywałam teksty, walczyłam o każdy dźwięk w studiu. Potem pilnowałam, czy się sprzeda, czy jest promocja. Teraz podporządkowałam się wytwórni. Ale już słyszę miłe opinie od ludzi. Ja też uważam, że powstała piękna płyta, kobieca, czuła, melodyjna. Prywatnie od dwudziestu lat jestem w stabilnym, szczęśliwym związku z moim mężem Andrzejem Dużyńskim. Mamy osiemnastoletniego syna Jędrka, który w tym roku zdaje maturę. Dwójka moich starszych dzieci, Kasia i Jasiek, studiuje w Krakowie. Już wkrótce przeprowadzimy się do nowego domu. To będzie dom naszych marzeń. Pochłania wszystkie nasze pieniądze. To stuletni dom z charakterem. Trochę w stylu angielskim, trochę w holenderskim.

Z największą przyjemnością urządza Pani salon, sypialnię czy kuchnię?

Garderobę i pokój – archiwum. Mam bardzo dużo kostiumów. Wszystkie, nawet te najstarsze, przechowuję. Część w wielkim kufrze, który należał jeszcze do mojej babci i który idzie ze mną przez życie, reszta leży w plastikowych worach. Teraz nareszcie będą wisiały w garderobie. W pokoju archiwum znajdą miejsce wszystkie moje dokumenty, płyty, teksty, tysiące zdjęć.

Mąż biznesmen, który z definicji musi być człowiekiem racjonalnie myślącym, ożenił się z artystką. Dwa światy przenikają się czy wykluczają?

Przenikają się. Oboje kochamy sztukę, malarstwo, kino. Gdziekolwiek jesteśmy, chodzimy na wystawy, dobre filmy. Niestety, z braku czasu nie tak często, jak bym chciała. Mój mąż śmieje się, że go uczłowieczam, że uczę go tolerancji i miłości do świata, do zwierząt. On też uczy mnie wielu rzeczy. Na przykład myślenia menedżerskiego o moim zawodzie. Że muszę sama kierować karierą, być aktywna. Że muszę myśleć o promocji. Wspiera mnie zawodowo, ale też buntuje się, kiedy przychodzi niedziela i mnie nie ma w domu. Telefonuje i pyta: Jesteś w Toronto? W Szczecinie? Często rodzina nie pamięta, że przemieszczam się błyskawicznie. Mój syn, z którym rozmawiam przez telefon kilka razy dziennie, niepokoi się: Mama jesteś dzisiaj? A będziesz jutro?

Pamięta Pani, co pomyślała, zobaczywszy męża po raz pierwszy?

Podobało mi się to, że jest barczysty, wysoki, że ma silne ramiona. Pomyślałam, że wygląda opiekuńczo.

Zjawił się w najtrudniejszym momencie Pani życia…

Otaczali mnie mężczyźni szaleni, niebanalni i trudni… Byłam zmęczona życiem z artystami. To były trudne związki. Charakterologicznie i psychologicznie. Z Krzysztofem Jasińskim – reżyserem teatralnym, mieliśmy dwoje dzieci. On mieszkał w Krakowie i nie chciał przenieść się do Warszawy. Nieraz mówiłam żartem Agnieszce Osieckiej, że marzę o inżynierze. Agnieszka odpowiadała: mam dla ciebie inżyniera – mając na myśli mojego przyszłego męża. Trwało dwa lata, zanim doszło do naszego spotkania. Z miejsca mnie zauroczył. Z wzajemnością.

Z poprzednimi partnerami nie dążyła Pani do legalizacji związku. Co takiego zrobił mąż, że właśnie dla niego zrezygnowała Pani z wolności?

Miał zalety, których inni nie mieli. Po wcześniejszych artystycznych związkach cenię w nim to, że jest normalnym człowiekiem, gwarantującym rodzinie poczucie bezpieczeństwa. Odpowiedzialnym za dom, kobietę, dziecko. Imponuje mi jego ambicja, umiejętność poruszania się w świecie biznesu.

Czy trudno jest dopasować się ludziom, którzy poznali się w wieku dojrzałym?

Na pewno jest to niełatwe. Tym bardziej że mój mąż miał starokawalerskie przyzwyczajenia. Mógł nieustannie bankietować. W weekendy wylegiwał się do godziny szesnastej, potem przez godzinę relaksował się w wannie z cygarem, a potem znowu udawał się na bankiet. Na początku naszej znajomości on wyciągał mnie na te imprezy. Ale Kasia miała dopiero trzy latka, a Jasiek pięć. Bardzo długo usypiałam dzieci. Zegar wskazywał godzinę 23, mąż przysypiał, ale nie rezygnował. A teraz ja go nie mogę końmi wyciągnąć na imprezę.

Mąż musiał się zmierzyć z problemem nie swoich dzieci.

Nigdy nie starał się zastąpić Jaśkowi i Kasi ojca, ponieważ ich ojciec utrzymywał z nimi kontakt. Starał się być przyjazny, koleżeński, życzliwie doradzał. Ale dzieci na ogół nie chciały słuchać jego rad. Najczęściej myślały: co tam jakiś obcy facet będzie nam truł, skoro mamy ojca. Było dużo napięć, a ja zawsze stawałam po stronie dzieci.

Po dwudziestu latach małżeństwa co się liczy najbardziej?

Przede wszystkim trzeba partnera lubić, co nie jest jednoznaczne z miłością. Zalecam poczucie humoru, krytycyzm wobec siebie, tolerancję i kompromis. Bycie z mężczyzną to harówka. Trzeba się ciężko napracować, aby utrzymać związek. Nie można powiedzieć: jestem wspaniała, musisz mnie kochać i koniec. Trzeba nieustannie myśleć o tym drugim człowieku, być dla niego atrakcyjnym, sprawiać mu przyjemności, żeby czuł, że jest ważny. Nie można go krytykować. I nie ma nic gorszego niż torturowanie drobiazgami. Trudno mówić o kryzysach małżeńskich publicznie, ale ludzie rozbijają się przede wszystkim o rafy codzienności.

Jeżeli dochodzi do sporów, to na jaki temat?

Wychowywania dzieci. Dzieci są do kochania i rozpieszczania. Uważam, że trzeba je kochać bez względu na to, co robią. Wymagać, ale nie rzeczy dla nich niemożliwych. Jestem tolerancyjna. Mąż twierdzi, że za bardzo. Zarzuca mi, że deprawuję syna. Jędrek, na przykład, bardzo lubi jeździć na moje koncerty. I ja mu na to pozwalam. W czerwcu był ze mną w Toronto, w maju pojedzie do Chicago. Wiadomo, jak wygląda życie w trasie. To są bankiety, na których i on piwo wypije, późno idzie spać, słucha rozmów dorosłych. Mimo że w tym roku zdaje maturę, ja czasem świadomie odciągam go od lekcji. Chcę, aby też pożył i trochę się zrelaksował.

Które z Pani dzieci przysporzyło najwięcej problemów wychowawczych?

Może Kasia. Jest bardzo uparta. Była typową zbuntowaną nastolatką. Kilka dni przed osiemnastymi urodzinami zabrała swojego białego królika i uciekła z domu. Byłam wtedy na koncertach w Stanach. Potem pojechała do Krakowa, do ojca. Tam skończyła szkołę, zdała maturę i postanowiła zostać. Studiuje zootechnikę. Jest też uczennicą amerykańskiego zaklinacza koni Pata Parelliego. On pracuje z końmi metodami naturalnymi i uczy, jak rozumieć te zwierzęta. Kasia niedługo wyjedzie ze swoim koniem i dwoma kotami na osiem miesięcy za granicę na specjalistyczne kursy.

Z synami mniejszy kłopot?

Starszy syn jest specyficznie wytrwały w swej edukacji. Ma dwadzieścia pięć lat i zaczął czwarty kierunek studiów – znów jest na pierwszym roku. Na Uniwersytecie Warszawskim studiował zarządzanie, przerwał na trzecim roku. Były jeszcze matematyka i informatyka. Teraz jest na filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Śmiejemy się, że jest specjalistą od egzaminów wstępnych. Jego pasją jest gra na gitarze i piłka nożna. Najmłodszy Jędrek w tym roku będzie zdawał na ekonomię. Wyznał jednak, że tak naprawdę chciałby pracować w show-biznesie.

Jak często widuje się Pani ze starszymi dziećmi?

Niedawno przez tydzień byłam w Krakowie. Z Kasią się nie widziałam, bo poznała dyrygenta chóru i miała z nim randkę.

Czy nigdy nie miała Pani poczucia, że nie dawała Pani dzieciom tyle, ile powinna?

W latach 80., kiedy moje dzieci były malutkie, miałam dla nich sporo czasu. Zdarzało mi się wtedy wyjeżdżać na miesiąc żeby zarobić na dom, ale potem wracałam i byłam z nimi pół roku non stop. Spędzaliśmy razem wakacje na Mazurach, wyjeżdżaliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej. Ale na pewno wiele z ich życia mi umknęło. Cały czas myślę, że za mało dałam im siebie. Mam bardzo duże wyrzuty sumienia. Nie da się jednak pogodzić kariery, domu, macierzyństwa. Dla matki artystki są to bardzo bolesne wybory.

Zbliża się Boże Narodzenie…

Celebrujemy je w domu. Zawsze. Przy wigilijnym stole usiądzie najbliższa rodzina: ja z mężem, dzieci i dwie babcie. Moja mama pełni rolę dyrygenta, zawsze przygotowuje wszystkie potrawy. Ja, podkuchenna, dostaję listę produktów, znoszę zakupy, sprzątam, ubijam, włączam piecyk. Na wigilijnym stole nie może zabraknąć tradycyjnej wileńskiej potrawy – pierożków z grzybami w cieście drożdżowym. Danie popija się bulionem grzybowym. Ale mój mąż, który jest warszawiakiem, żąda barszczu czerwonego. Dla niego musi być też chrupiący karp z kartofelkami. I kiedy już wszyscy odświętnie ubrani za moment mają dzielić się opłatkiem, ja w kuchni jeszcze smażę tę rybę.

Wigilia to także choinka, prezenty.

Choinka zawsze jest wysoka, żywa. Prezenty to przeważnie drobiazgi – płyty, książki. Ale jest ich bardzo dużo. Dla mnie przyjemnością jest dawanie podarunków, lubię patrzeć na radość bliskich. Zawsze któreś z dzieci przebiera się za Mikołaja. Śpiewamy kolędy, a o północy rozmawiamy z naszymi zwierzętami.

Nowy Rok przywita Pani…

Grając koncert na krakowskim rynku.

rozmawiała: Małgorzata Jungst
zdjęcie: materiały prasowe
źródło: Dobre Rady 12/2005

Powrót