Niech żyje mecz!

Rozmowa z nią jest jak dobra sportowa rozgrywka: emocjonująca i pełna zaskakujących momentów. Bo piłka nożna jest wielką namiętnością Maryli. Na pierwszy mecz zabrał ją jej przyjaciel, piosenkarz Wojtek Gąssowski. „Byłam po wypadku samochodowym i miałam nogę w gipsie. I z tą nogą poszłam z nim na Legię” – wyznaje. Ale to dla niej norma, bo piłkę kocha! Kiedy w domu ogląda rozgrywki, to krzyczy, ma wypieki na twarzy i mówi do męża: „Zobacz, Andrzej, jaka była sytuacja!”. On wtedy pobłażliwie patrzy na Marylę i zanurza się w swoim laptopie. Z kim w takim razie artystka dzieli piłkarskie emocje? Na rozmowę i sesję zaprosiliśmy Marylę w miejsce szczególne. Na Stadion Narodowy.

Może zacznę od straszliwego wyzwania: nie znoszę piłki nożnej. Nie rozumiem, dlaczego przez 90 minut 22 dorosłych facetów ugania się po boisku. I co ja mam z tym zrobić?

(śmiech) Moim zdaniem mecze polubi się wtedy, kiedy się zrozumie zasady gry. Ja też długo nie wiedziałam, o co chodzi. Na przykład kiedy w 1974 roku na mistrzostwach świata w Niemczech śpiewałam słynny już utwór „Futbol”, to byłam podekscytowana raczej tym, że wyjechałam na Zachód, niż tym, że biorę udział w jakimś wydarzeniu sportowym. Myślałam: „Wow! Wyjechałam do Niemiec Zachodnich, to jest coś!”. Natomiast to, że to był stadion i że potem był mecz, nie miało dla mnie takiego znaczenia jak teraz. Nie rozumiałam piłki, nie wiedziałam, o co chodzi w tej bieganinie. Tak naprawdę wciągnęłam się dopiero pod koniec lat 90. Stało się to przez starszego syna Jaśka, który zawsze był fanem Legii. Jeszcze jako licealista chodził na żyletę. Przychodził po meczu i opowiadał. Był tak rozemocjonowany, że pozazdrościłam mu tych emocji. Zaczęliśmy razem oglądać mecze, on mi tłumaczył, o co chodzi z tymi spalonymi i faulami. I teraz, kiedy oglądam mecz, to dzwonię do niego jako do mojego konsultanta. Muszę z kimś omówić przecież każdy mecz, bo mój mąż raczej się piłką nie interesuje.

Mój mąż ma hopla na punkcie piłki i ja zaczynam być o nią zazdrosna.

U mnie jest odwrotnie niż u pani. A czy pani mąż mówi, że „środa to mała sobota”?

Dokładnie!

Bo w środy jest Liga Mistrzów. Nie ma rady. Musi się pani z tym pogodzić.

A Pani mąż podobno zamyka okna, jak jest jakiś ważny mecz, bo Pani strasznie krzyczy.

No tak, jestem bardzo emocjonalna. Do tego stopnia boję się swoich emocji, że zastanawiałam się, czy chodzić na mecze na stadion, bo nerwy mam na wierzchu. Jeżeli radość – to nic wielkiego, najwyżej będę łapać sąsiada za kolano. Ale gdy coś jest nie tak, to mogą się pojawić łzy i czarna rozpacz. Bo proszę pani, jak kibic idzie na mecz, to nie jest zabawa, to nie festyn, gdzie wszyscy śpiewamy i jest miło. Chociaż widownia się bawi, jest fala, okrzyki, to bywa też wielki gniew.

Idzie Pani na wojnę?

To jest rodzaj wojny, stąd te bójki i fatalne zachowania kibiców. Zresztą Jerzy Pilch powiedział, żeby się nie dziwić, że są takie rozróby, że są walki, bo to jest wojna. Kibice idą na wojnę, bo piłkarze idą na wojnę. Jeżeli my, kibice, jesteśmy tacy nabuzowani, to rozczarowujemy się, kiedy piłkarzom się nie chce, kiedy sobie tak „pykają” w tę piłkę. Kibice są oburzeni i wyładowują swoją złość. Kiedyś kibic wskoczył na murawę boiska i pobił piłkarza za to, że nie gra. Że nie spełnił oczekiwań. To był oczywiście skandal i niedopuszczalna sytuacja. Piłkarze też mają lepsze i gorsze dni i nie zawsze – jak to się mówi – „gryzą trawę”. Natomiast jak jest sukces, to jest taki wrzask, taka radość, że obejmuję się i całuję z kompletnie obcymi osobami. Ogarnia mnie euforia. A pani w ogóle nigdy nie była na meczu?

Byłam. Wzruszyłam się, gdy cały stadion zaczął śpiewać „Sen o Warszawie” Niemena.

A, więc była pani na Legii… I co, ciary były?

Były, były. Potem wszyscy kibice zaczęli równo tupać, skakać i poczułam, że stadion „chodzi”. Bardzo dziwne uczucie. Wielka moc była w kibicach…

I widzi pani, jak się pójdzie na stadion i człowiek podda się tej mocy, takiej zbiorowej emocji, to jest to naprawdę wielkie przeżycie! Tego nie zrozumie człowiek, który nie był na stadionie. To jest zbiorowa euforia lub rozpacz. Na piłkarzy sypią się gromy: „Jak zagrałeś, pacanie?”. A potem jest ogromna wdzięczność, jak ktoś strzeli gola, skandowanie imienia czy nazwiska piłkarza.

Chciałam jeszcze zapytać o te ciary – czyli Pani namiętności związane z piłką. Jak one się objawiają? Już wiem, że potrafi Pani pomalować sobie twarz, wziąć szalik i machać nim do upadłego…

Eee, to nic takiego.

Na żyletę Pani chodzi?

Nie, ale obserwuję żyletę. Ona do tego stopnia mnie wciąga, że patrzę na nich zamiast na piłkarzy… Podziwiam. Pamiętam mecz otwarcia stadionu Legii – Legia z Arsenalem – i nie mogłam skoncentrować się na grze. Tak piękne rzeczy działy się na żylecie!

Każe Pani wyjść wszystkim z domu, kiedy ogląda Pani mecz przed telewizorem?

Mąż wtedy po prostu otwiera sobie laptopa. Ale jak jest powtórka sytuacji, to krzyczę: „Zobacz, Andrzej, jaka była sytuacja!”. A on wtedy łaskawie patrzy… Potem on trzyma pilota i ja muszę oglądać to, co jego fascynuje, czyli notowania giełdowe… Eh, szkoda słów. Jak można tego nie rozumieć! Przecież czasami są naprawdę niesamowite gole, niesamowite sytuacje! Choćby ostatni mecz Bayernu z Chelsea. Co za emocje!

Skoro Pani tak to kocha, to mogłaby Pani być właścicielką klubu sportowego. Sporo się na ten temat plotkuje.

(śmiech) Dostałam propozycję kupna klubu piłki błotnej! Z Bieszczad.

Kupiła Pani?

No nie… W sumie zgłosiło się sześć klubów, w tym jeden z Kostaryki. I ten klub piłki błotnej (śmiech). Nie, nie, żadnego nie kupuję. Klub piłkarski to worek bez dna i nie na moją kieszeń. Poza tym jeżeli już coś robić, to robić to z pełnym zaangażowaniem. Trzeba mieć dyrektorów, asystentów sportowych, którzy jeżdżą po Polsce i wyłapują młode talenty. Trzeba mieć szkółkę sportową, piłkarską, tak jak Legia.

Ale jak patrzę na Panią, jak Pani oczy błyszczą, gdy Pani o tym mówi, to czuję, że to prędzej czy później tak się skończy…

Ale to nie jest przedsięwzięcie dochodowe. Trzeba włożyć ogromne pieniądze, żeby klub postawić na jakimś poziomie!

Wariactwo, które zrobiła Pani dla piłki?

Kiedyś pędziłam z koncertu do domu, żeby obejrzeć mecz, bo był to ostatni mecz mistrzostw świata. Zapłaciłam oczywiście mandat, ale zdążyłam na samą końcówkę! Pamiętam też inną sytuację. W Bełchatowie grałam koncert i dogadałam się z policją, że będą donosić informacje o wynikach. I ogłaszałam ludziom ze sceny, jaka jest sytuacja.

Między piosenkami?!

Oczywiście! Mnie to nawet czasem dziwi, że ludzie przychodzą na koncert, a nie na mecz.

Pamięta Pani swój pierwszy mecz?

Na pierwszy mecz zabrał mnie Wojtek Gąssowski, mój kolega, wokalista. On jest wielkim fanem piłki. To było w połowie lat 70. Pamiętam, że byłam po wypadku samochodowym i miałam nogę w gipsie. I z tą nogą w gipsie poszłam z nim na Legię…

Ryzykowne.

Eee, wtedy nie było zadym.

I jak się Pani podobało?

Wojtek mi wszystko tłumaczył. Do dziś czasem chodzę z nim na mecze, siedzi koło mnie i pewne rzeczy mi tłumaczy. Na przykład trzeba się nauczyć, kto jest kim, żeby rozpoznawać z daleka piłkarzy.

Kogo lubi Pani bardziej: napastników, rozgrywających czy obrońców?

Wszystkich! Mam nadzieję, że nie chodzi pani o urodę, (śmiech) lecz o temperament? Jak jest sytuacja podbramkowa, to modlimy się, żeby obrońcy byli tam, gdzie trzeba. Żeby nie było dziury, luki. Żeby się nikt nie potknął, tak jak podczas meczu z Niemcami w Gdańsku, gdzie prowadziliśmy 2:1 i w ostatniej sekundzie nasz obrońca się potknął. I wtedy padła druga bramka, na 2:2. A to był historyczny moment, kiedy mogliśmy wygrać z Niemcami…

Pani jako piosenkarka, koncertując, też doświadcza takiej energii, jaka jest na stadionie podczas meczu.

Niby jest podobnie, ale to jednak coś innego. Na plenerowych koncertach zdarza się często, że ten tłum skanduje do mnie jak na meczu. Na przykład jak coś się zdarzy na scenie, coś wysiądzie, jakiś kabel czy prąd nie „tyka”, to publiczność krzyczy: „Nic się nie stało, Marylka, nic się nie stało!”. Zupełnie jak na meczu. A potem po koncercie: „Zostań z nami!”. Jak do papieża. (śmiech)

Czym jeszcze różni się mecz od koncertu?

Piłka jest rodzajem teatru. Zdarzają się też takie aktorskie zagrania wśród piłkarzy, mówi się, że Włosi w tym celują – któryś udaje faul, że za chwilę umrze, a po chwili wstaje i nic się nie dzieje. Ale też mi żal tych chłopców, jak padają podcięci i cierpią. Widzę, że on umiera z bólu, jest znoszony z boiska na noszach. Ja to przeżywam jak matka, bo ci chłopcy są w wieku moich synów! Myślę też, że czujemy się na stadionie jak Grecy w starożytnym teatrze. Na naszych oczach ci aktorzy grają, a my czegoś od nich oczekujemy. To nawet są większe emocje niż w teatrze, bo w teatrze aktor gra określoną rolę i nic nie może w niej zmienić. A na meczu może wydarzyć się wszystko.

Czyli w piłce, w grze, pociąga nas to nieznane? Tajemnica losu?

Tak! Wszystko może się wydarzyć. Codziennie wchodzę do internetu do wiadomości sportowych. Denerwuję się, gdy czytam, że Carles Puyol, piłkarz hiszpański, doznał kontuzji kolana. Albo gdy naszego bramkarza Łukasza Fabiańskiego dopadła kontuzja przed Euro. Puyol jest jednym z filarów drużyny hiszpańskiej, więc tam już jest rozpacz. Bardzo im współczuję.

A to ciekawe – Maryla Rodowicz, która rano denerwuje się, bo jakiś hiszpański piłkarz doznał kontuzji…

To dramat i piłkarza, i kibiców… Wiem też, że nasz obrońca Sebastian Boenisch, mający polski i niemiecki paszport, miał kontuzję ręki. Podobnie Damien Perquis – taki francuski Polak. Wszyscy drżymy, a głównie trener Smuda, żeby nic się nie wydarzyło. Bo jednak nie mamy takiej długiej ławki rezerwowych i są na przykład napastnicy nie do zastąpienia. Taki Lewandowski czy Błaszczykowski – to są geniusze.

Ma Pani koszulkę kibica?

Kiedyś miałam kostium, właściwie gorset, z napisem „Boruc”, śpiewałam też w koszulce z napisem „Żurawski”.

Przyjaźni się Pani z piłkarzami?

Nie, nie znam ich.

Czyli to takie uwielbienie z daleka?

To jest uwielbienie dla piłki nożnej, a nie dla pojedynczych piłkarzy. Aczkolwiek wiem, kto jest kto, znam ich życiorysy. Bardzo mi imponuje Wojciech Szczęsny, jego kariera. To, że jego ojciec wysłał go jako dziecko do Anglii, gdzie chłopak był samotny, borykał się z problemami, ale przezwyciężył bariery językowe i samotność i doszedł do takiego poziomu, jaki teraz reprezentuje. To jest dowód, że uporem i taką postawą można dużo osiągnąć. Zresztą sport mnie wychował, pół życia spędziłam na stadionach. Stadion to dla mnie cudowny zapach trawy…

Dziś trawa jest sztuczna…

Nie zawsze. Co prawda ja uprawiałam lekkoatletykę, ale wszystkie treningi odbywały się na stadionie. W piłce nożnej sędzia może czegoś nie zauważyć czy niesprawiedliwie podyktować rzut karny. Ale wtedy jest jedna wielka wrzawa i gwizdy na stadionie. Czy wie pani, że były wypadki, kiedy kibice gonili sędziego z siekierą? To było w Bułgarii. Sędzia uciekał do lasu, gonili go, bo niesprawiedliwie podyktował rzut karny. Ale tak samo było na ostatnich mistrzostwach Europy w Austrii i w Niemczech. Polska grała z Austrią i w ostatniej minucie Howard Webb, słynny brytyjski sędzia, podyktował rzut karny. Nasi kibice obiecywali, że będzie zabity.

Pani też chciała go udusić?

Nawet premier go chciał udusić. Ale na szczęście Webb jest już na emeryturze… Zresztą zadzwonię do syna i zaraz będziemy wiedzieli… (wybiera numer) Synku, czy ten sędzia Webb jeszcze jest sędzią, czy już się wycofał? Ten, co nas skrzywdził w Austrii. (cisza) Aaa… Jest szefem sędziów na Euro? Przyjedzie do Polski i się nie boi linczu? (cisza) Był w Polsce i nic mu nie zrobili?!!! (cisza) No dobra, synek, ja tu mam wywiad, oczywiście piłkarski. Dziękuję za informacje (odkłada telefon)

Ma Pani bilety na wszystkie mecze Euro czy Lech Wałęsa będzie musiał Panią przerzucić przez płot, jak obiecywał żartem?

Mam zaproszenia, ale myślę, że nawet będę wolała oglądać w telewizji, bo są zbliżenia. Więc nie będzie dramatu. Mamy rozpisane z synem wyniki meczów.

Robicie zakłady?

To nie są zakłady, tylko nasze typy.

W sumie nadal Pani nie rozumiem. Wielu synów interesuje się piłką nożną, ale matki za nimi nie idą. A Pani poszła.

Ja mam w sobie ducha sportu.

To przez studia na AWF-ie?

Już wcześniej uprawiałam sport. Lekkoatletyka, tenis. Sport mnie wychował, nauczył mnie wielu pozytywnych zachowań. Przede wszystkim tego, że ile popracujesz, to tyle dostaniesz. Że wynik zawsze przyjdzie i że wszystko zależy od nas. Dzięki sportowi nauczyłam się, że wszystko zależy ode mnie.

I to później przekłada się na życie zawodowe?

Absolutnie. Sport uczy podnoszenia się po porażkach. Ja też wpadam w doły i przeżywam swoje porażki, ale na moment. Mimo iż są to doły połączone z bólami brzucha, z ogólnym rozstrojem organizmu. Ale zawsze z tego się podnoszę, potem analizuję przyczyny. Podnoszę się, żeby udowodnić, że jednak potrafię.

Sportowy duch!

To jest taki grecki model wychowania, jeszcze z kultury antycznej, żeby wychowanie sportowe szło w parze z wychowaniem duchowym, intelektualnym.

Czyli nie mielibyśmy „Małgośki”, gdyby nie biegi przez płotki?

Coś w tym jest. (śmiech) Nie utrzymywałabym się tak długo w show-biznesie, gdyby nie ten hart ducha, który daje sport! I ambicja.

W sporcie poradzenie sobie po porażce to wzięcie się dalej do roboty, prawda?

Pokazanie nawet sobie, że ja jednak potrafię. Potrafię przezwyciężyć siebie. Bo tak naprawdę w życiu walczy się ze sobą. I sobie samemu udowadnia się pewne rzeczy. Ja sobie sama ustawiam poprzeczki. I sama siebie rozliczam z ich pokonania.

Co Pani robi, żeby nie wypaść z formy, używając sportowego języka?

Wysypiam się. Dzisiaj dostałam kolejnego SMS-a od mojej trenerki, z którą trenowałam wiele lat w siłowni, która ciągle pyta mnie, kiedy wrócimy do ćwiczeń. Na przykład ćwiczenie wydolności – powinnam ćwiczyć parę razy w tygodniu. Muszę mieć wydolny organizm!

Startowała Pani w konkursie na hymn Euro 2012. Prezentowała Pani utwór „Dalej orły”. A jednak wygrała piosenka „Koko, koko”.

Nie będę udawać, że mnie to w ogóle nie obeszło… Ludziom się to podobało, to było bardzo sympatyczne i porywające. Natomiast ja, jako kibic, uważam, że stadion to nie festyn, żeby zjeść kiełbaskę i pokiwać się, tylko to jest wielkie przeżywanie… I jakoś nie wyobrażam sobie sytuacji, że polski hymn śpiewa cały stadion, a za chwilę leci „Koko, koko”. Zresztą z powodów muzycznych to jest nie do zaśpiewania przez cały stadion. Bo nuty są za krótkie i tempo utworu jest za szybkie. Powinny być długie nuty, żeby następna trybuna zdążyła się załapać, bo na stadionie jest echo. Jeśli rytm jest tak poszatkowany, tak krótkie nuty, to jest to nie do zaśpiewania przez tę liczbę ludzi zgromadzonych na stadionie.

Czyli podsumowując naszą rozmowę, mam zostawić męża w spokoju, pozwolić mu oglądać mecze, nie ingerować i nie naburmuszać się?

Ja też muszę znieść to, że mój mąż ogląda jakieś tam rynki giełdowe i programy ekonomiczne. On mówi: „Pozwoliłem ci oglądać mecz. Teraz ja muszę zobaczyć notowania”. (śmiech) Niech się pani jednak da uwieść. Piłka nożna jest wspaniała!

OK, to kończymy ten wywiad remisem. Trochę mnie Pani przekonała. Jest 1:1.

Pogadamy po Euro. (śmiech)

Zobaczymy, w jakim Pani będzie wtedy nastroju.

Wierzę, że będzie finał Polska – Rosja. Jak pani widzi, mój entuzjazm nie zna granic! (śmiech)

rozmawiała: Anna Kaplińska-Struss
zdjęcia: Zuza Krajewska & Bartek Wieczorek
źródło: Gala 12/2012

Powrót