Nie wyobrażam sobie świąt bez śpiewania kolęd

Uwielbia chwilę, gdy w domu staje choinka – tradycyjnie za wysoka, choć dom niemały. Swój urok mają wtedy nawet poszukiwania piły do jej przycięcia…

Zdarzyły się Pani takie święta, które niewiele miały wspólnego z tradycją?

Miałam wtedy trasę koncertową w NRD, a potem w ZSRR. Wcześniej dawał mi się we znaki wyrostek robaczkowy i lekarz powiedział, że albo natychmiast kładę się na stół operacyjny, albo powstrzymam się od kiełbasek z grilla itp. Jakoś przetrwałam całą trasę, ale ostatniego wieczoru, w Moskwie, znajomi zaprosili mnie na kolację. Podano pielmieni – rosyjskie kołduny. Zjadłam z 50 sztuk i… wyrostek nie wytrzymał. Trafiłam prosto pod nóż. Byłam zrozpaczona, to było tuż przed Bożym Narodzeniem.

Ale i tam nie opuszczali Panią wielbiciele, którzy zadbali o świąteczną atmosferę…

Znalazło się drzewko, a chirurg, który mnie operował, przyniósł butelkę wina. Powiedział, że z lekarzem można trochę wypić. Prosił, żebym mu zaufała. Rzeczywiście, nożyczek mi nie zaszyli. Okazało się, że leżałam nad salą, gdzie kiedyś operowano Lenina. Wycieczki zwiedzały salę Lenina, a potem… Rodowicz.

Kołduny odgrywały ważną rolę w Pani rodzinie. Pani mama, Nina Krasucka, urodziła Panią po zjedzeniu kołdunów, Pani też przed urodzeniem córki Kasi je jadła…

To prawda. Kiedy mama była ostatnio u mnie, w październiku, odbyło się fantastyczne spotkanie towarzyskie. Były śpiewy, grania, ale nie było kołdunów. Mama bardzo żałowała, że nie mogła ich zrobić – nie było łoju nerkowego. To jeden z niezbędnych składników, który trzeba specjalnie zamówić u rzeźnika.

Kołduny są kulinarną specjalnością Pani mamy?

Mama pochodzi z Wilna. Repatrianci ze wschodu byli pakowani w wagony towarowe i wysiadali tam, gdzie się zatrzymał pociąg. Mama wysiadła w Zielonej Górze. Prowadziła tam z ojcem księgarnię. W mojej pamięci utkwiły niektóre obrazy z czasów, kiedy miałam trzy lata. Pamiętam wielki stół, wiszący nad nim samolot z niebieskiego celuloidu, drzwi, drzewa, czołg, który był pomnikiem i stał przy drodze, którą prowadzano mnie do przedszkola. Wszystko było takie wielkie. Małemu dziecku wszystko wydaje się ogromne. Całkiem niedawno odnalazłam ten dom – i wszystko okazało się zaskakująco małe…

Potem z mamą, bratem i babcią zamieszkała Pani we Włocławku. Żyło się tam łatwiej?

Mieszkaliśmy w przypadkowych mieszkaniach. Czasami był to pokój przy rodzinie, czasem nie było łazienki i trzeba było się myć w misce. To były biedne czasy, aczkolwiek ja nie odczuwałam tej biedy. Mama jako młoda dziewczyna musiała zacząć pracować. Miała wiele talentów, była dekoratorką wystaw sklepowych. Babcia świetnie gotowała, pamiętam fantastyczny smak tamtych potraw. Kołduny były rzadko, od święta. Są bardzo pracochłonne.

Na zdjęciach z dzieciństwa jest Pani zawsze ubrana w piękne sukienki. Skąd one pochodziły?

Babcia je szyła z ciuchów z paczek od wujka z Chicago.

Jak zapamiętała Pani święta Bożego Narodzenia z tamtych czasów?

Zawsze były celebrowane, z pięknie ubraną prawdziwą choinką, prezentami. Wszystko jedno, czy było biednie, czy mieszkanie było byle jakie, z łazienką czy bez. Kolędy śpiewaliśmy na głosy – babcia i mama śpiewały w chórze. Tę tradycję podtrzymuję w mojej rodzinie. Obowiązkowo śpiewamy. Nawet mój mąż, który słyszy inaczej, śpiewa razem z nami.

Kiedyś uciekała Pani przed stałymi związkami, stabilizacją…

Uciekałam, bo nie zgadzałam się na pewne rzeczy. Najpierw człowiek jest zaślepiony i wszystko jest pięknie. Potem się wydaje, że można sprawić, by partner się zmienił. Ale to nie jest takie proste. Albo się go zaakceptuje z jego wadami, albo do widzenia. Zwykle wybierałam to drugie.

Tak, mimo wielkiej miłości, było z Krzysztofem Jasińskim?

Tak, odkąd przestałam się godzić na jego wady. Kiedyś nie byłam tolerancyjna. Teraz się już tego nauczyłam, lepiej rozumiem świat i mężczyzn.

Dowodem na to jest Pani ostatnie małżeństwo. To już 20 lat!

Bywały burzliwe momenty, zwłaszcza wtedy, gdy mąż produkował moje płyty. Byliśmy już nawet o krok od rozstania. On, zodiakalny Skorpion, jest przekonany, że zawsze ma rację. Mężczyźni w ogóle źle znoszą krytykę, ale to wiem dopiero teraz.

Nauczyła się Pani tolerancji. Czy zamieniła też tryb życia na bardziej higieniczny?

Staram się wysypiać, używam dobrych kosmetyków. Nie chodzę do kosmetyczki, do fryzjera, nie jeżdżę do SPA. Nie mam na to czasu. Gdy mam trochę wolnego, idę na siłownie. Po treningu mam sprawne ciało, lepiej się czuję na koncertach, mam więcej pary, lepszy oddech, czuję się lżejsza. Pokusiła się Pani o napisanie autobiografii. Książka kończy się w okresie, kiedy poznaje Pani męża. Będzie ciąg dalszy? Pisałam tę książkę trzy miesiące, bo podpisałam umowę i musiałam się wywiązać. Narzuciłam sobie dyscyplinę, codziennie pisałam po dziesięć godzin. Chciałabym napisać drugą część, ale wiem, że wiązałoby się to z wyrwaniem kilku miesięcy z życiorysu.

A kiedy usłyszymy Pani nowe przeboje?

Już w marcu. Z Andrzejem Smolikiem pracujemy nad nową płytą. Będą to piękne, balladowe, gitarowe utwory.

Trochę szkoda, że nie trafią pod choinkę… Tymczasem życzymy spokojnych i radosnych świąt!

rozmawiała: Anna Binkowska
zdjęcie: Hanna Prus
źródło: Pani domu 50-51/2007

Powrót