Nie jestem reliktem epoki

W jednym z wywiadów pochlebnie wyrażała się pani o poprzedniej płycie Bruce’a Springsteena “The Seeger Sessions” czy albumach Cat Power. Dlaczego muzyka akustyczna i folkowa znów dochodzi do głosu?

Słuchając właśnie tych albumów, ale również na przykład Nouvelle Vague czy Gonzalesa stwierdzam, że coś takiego rzeczywiście wisi w powietrzu. Ta prosta, gitarowa, folkowa muzyka zaczęła być lubiana. Może to jest skutek przesytu nagraniami napakowanymi elektroniką, bogatymi wypasionymi bitami? Może to na tym polega, że nagle taka prosta, nieskomplikowana, nagrana bardzo oszczędnie muzyka, dochodzi do głosu. Zaczęłam słuchać takiej muzyki i się tym interesować. Właściwie od paru lat wyszukuję różnych wykonawców gitarowych, grających tego typu muzykę. I kiedy spotkałam się z Andrzejem Smolikiem, to bardzo ucieszyłam się, że on również myśli właśnie o takiej płycie. To się wszystko zbiegło.

Andrzej w jednym z wywiadów dla portalu Interia.pl opowiadał także o zmęczeniu muzyką elektroniczną i chęci skierowania się w bardziej naturalne brzmienia…

Musze to potwierdzić. Zresztą widać to po tym, co się dzieje w jego studio. Od lat gromadził tam instrumenty akustyczne, właśnie żeby ich użyć. W końcu to się stało na mojej płycie. Dochodziło nawet do takiej sytuacji, że ostatni utwór z płyty – kiedy nagrywaliśmy demo i próbowaliśmy tempo i tonację – Andrzej wyobraził sobie, że piosenka musi być zagrana na gitarze mającej brzmienie z lat 50. I znalazł taką gitarę w internecie, kupił ją. Jak pomyślał, tak zrobił (śmiech). Ściany w jego studio są obwieszone gitarami i innymi instrumentami. Jest gitara dobro, akordeon, mandolina…

To ilu nietypowych instrumentów użyliście podczas sesji?

Myślę, że banjo nie jest często używanym instrumentem. Czy wspomniana gitara dobro i mandolina. Wszystkie te gitary nagrywał mój gitarzysta Marcin Majerczyk. Ale też grał Andrzej.

Nie przyjmując Fryderyka dała pani pstryczka w nos przemysłowi muzycznemu. Powiedziała pani, że jurorzy honorujący artystów tymi nagrodami “dzielą środowisko”. Czy według pani w polskim show biznesie źle się dzieje?

To znaczy dzieje się dużo więcej, niż te zjawiska, które zauważa szanowna kapituła. Może nie jesteśmy dużym rynkiem, ale jest dużo zjawisk, których oni nie chcą zauważać. I przez to dzielą rynek. Jeżeli im się coś nie podoba, albo uważają, że jest marne stylistycznie, czy nie pasuje im coś innego, to tego nie zauważają. Skutek jest taki, że obsypują nagrodami – czy nawet jedynie nominują – wykonawców z bardzo wąskiej grupy artystów. Nie znaczy to, że nagrodzeni przez nich artyści nie zasługują na to, ale uważam, że oni nie widzą całego rynku.

A kogo pani wskazałaby, kogo “szanowna kapituła” nie dostrzega?

Na przykład mnie nie zauważano przez 15 lat istnienia Fryderyków. Nie byłam nigdy nominowana, a przecież nie można powiedzieć, że nie istniałam. Ja nie jestem osobą, która nagle wraca, tylko co 2-3 lata wydawałam płyty. Inny przykład to ostatni brak nominacji dla Edyty Górniak czy Justyny Steczkowskiej, choć one nowe płyty nagrały.

Na pewno doceniają panią fani. W lipcu 2007 roku w sondażu TNS OBOP Maryla Rodowicz zajęła 1. miejsce jako artystka, która prezentuje najwyższy poziom artystyczny w Polsce…

Czym innym jest publiczność, która przychodzi na moje koncerty i dostrzega mnie i słucha moich płyt. Wcześniej mówiłam o wąskiej grupie krytyków muzycznych, dziennikarzy czy kto tam zasiada w tej kapitule. Z okazji wydania płyt jest sporo recenzji. I przy okazji mówi się także o mnie, że na przykład zostałam po 1989 roku odrzucona przez publiczność jako relikt epoki. Otóż ten pan się myli, bo ja nie zostałam odrzucona przez publiczność, bo fani – co widać – bardzo tłumnie przychodzą na koncerty i kupują moje albumy. Dowodem tego są moje Złote i Platynowe płyty. Zostałam odrzucona – owszem – ale przez grupę młodych dziennikarzy, którzy uznali, że trzeba mnie zakopać pod ziemie jako relikt.

A co według pani stanie się z wytwórniami płytowymi? W tym momencie mamy zmierzch pewnej epoki jeśli chodzi o rynek muzyczny. Płyt się nie sprzedają, internet zaczyna dominować. W jakim kierunku według pani podążą zmiany?

Wydaje mi się, że to wszystko będzie zmierzało w taką stronę, jak w Stanach Zjednoczonych. Tam kupuje się jedną piosenkę po dolarze. Jednak internet będzie rządził. Wszystko przeniesie się właśnie tam. Widzimy teraz skutki spadku sprzedaży płyt. Jednak 10 lat temu sprzedawało się 300-400 tysięcy. A teraz? Jak ktoś sprzeda 15 tysięcy płyt to jest królem. Taka sytuacja – oczywiście w innej skali – dotyczy całego świata. Wszędzie sprzedaż płyt spada, likwidowane są sklepy w miastach… Zostaje sprzedaż internetowa. I pewnie w tym kierunku to pójdzie.

Co z artystami, którzy w nowej sytuacji nie zarabiają już pieniędzy na sprzedaży płyt?

Ja nigdy nie zarabiałam pieniędzy na sprzedaży płyt. W innych czasach ustrojowych, czyli w PRL, wykonawcy w ogóle nie mieli żadnych pieniędzy. Nie było żadnych tantiem. Mówię “my”, czyli ludzie, którzy nie pisali tekstów i muzyki. Nie byli autorami. Także, mimo że wydałam tych płyt bardzo dużo, to nie dostałam za nie grosza. W nowej rzeczywistości sprzedaż jest taka, jak każdy widzi. A żeby wydać płytę, wyprodukować, a potem ją wydać, firma płytowa ponosi jakieś tam koszty. Nie wiem dokładnie jakiego rzędu, ale na pewno są to spore sumy. I oczywiście, w pierwszej kolejności firma chce sobie te koszty odbić. Dopiero potem, jeżeli ta sprzedaż jest wysoka, artyści dostają jakiś procent.

Wszyscy Polacy wiedzą, że Maryla Rodowicz od lat kibicuje polskim piłkarzom. Jak pani widzi szanse naszego zespołu na Mistrzostwach Europy?

(westchnięcie) Oczywiście chciałabym, by nasi piłkarze wyszli z grupy. W związku z tym mam swoją teorię, że przede wszystkim musimy wygrać z Niemcami. Czyli musimy wygrać pierwszy mecz. A wiadomo, że z Niemcami nigdy nie wygraliśmy i marzymy o tym wszyscy. Naród od Tatr do Bałtyku chce “dokopać” Niemcom. W końcu (śmiech)! Dlatego trzeba szybko, na początku meczu, strzelić dwa gole. A potem oni się załamią i będzie z górki (śmiech). Poza tym bardzo chciałabym, byśmy z grupy wyszli z Chorwacją, żeby też “dokopać” Austriakom (śmiech). Utrzeć im nosa. Potem, po wyjściu z grupy, te mecze będą łatwiejsze. Dlaczego? Bo potem naprawdę wszystko się może wydarzyć.

Byłoby cudownie, ale jakoś nie widzę tych dwóch bramek szybko strzelonych Niemcom (śmiech)…

Oj! Ze mnie się wszyscy śmieją i mówią, że taka sytuacja będzie miała miejsce, jak Miro Klose strzeli do własnej bramki (śmiech). Albo Lukas Podolski. Spokojnie, piłka jest piękna, bo wszystko może się zdarzyć. Jak to mawiał Kazimierz Górski: “Piłka jest okrągła, a bramki są dwie”.

Przewodniczyła pani jury polskich preselekcji do konkursu piosenki Eurowizja. Jak widzi pani szanse Isis Gee w Belgradzie?

Nie znam konkurencji, dlatego mogę powiedzieć co myślę o Isis Gee. Uważam, że ma piękny wokal i napisała najlepszą piosenkę. To znaczy najbardziej eurowizyjną, powiedziałabym. Bo mnie podczas preselekcji podobali się inni wykonawcy, na przykład grupa Plastic czy Edi Ann. Ale to właśnie piosenka Isis Gee jest bardzo festiwalowa, profesjonalnie napisana. Ona sama pięknie śpiewa i myślę, że to się mieści w kanonach tego badziewnego festiwalu.

Badziewnego (śmiech)?

Co tu dużo mówić, Eurowizja jest festyniarska. Ale… Wszyscy mówią w ten sam sposób co ja, czy wybrzydzają, aczkolwiek ja muszę przyznać, że każdy z eurowizyjnych wykonawców bardzo poważnie przygotowuje się do tego konkursu. Wymyślają kostiumy, choreografię, cały show… To nie jest moja ukochana stylistyka, że wychodzi jakiś balet i się wygina, ale zdarzają się naprawdę fajne numery. Na przykład ta dziewczyna z Serbii, która zwyciężyła w zeszłym roku [Marija Serofović – przyp. red.]. Przecież nie można powiedzieć, że ten utwór to była komercha. Ta dziewczyna fajnie zaśpiewała super wokalem. Albo te potwory z Finlandii [Lordi – przyp. red.]. Zatem zdarzają się takie sytuacje zaskakujące, że ci ludzie zazwyczaj widzą dosyć tandetne produkcje, a tu nagle wyskakują takie potwory, grają ciężkiego rocka, robią sobie żart i publiczność jest tym zachwycona. Czy ta wokalistka z Serbii. Zresztą na Eurowizji często zdarzają się piękne ballady.

Jest pani pasjonatką samochodów marki porsche. Dlaczego akurat te auta?

(śmiech) Faktycznie, jeżdżę porsche. Pierwsze to był rok 1977, model 911. Wcześniej miałam porsche udawane, bodajże w 1974 roku. Udawane, to znaczy volkswagen-porsche 914. Dwuosobowe auto po wypadku, które kupiłam w Niemczech. Zresztą tym samochodem wjechałam w drzewo i złamałam je na pół. Potem już nie miałam takich wypadków. Kolejne porsche także były używane i miały swoje historie. Dopiero ten samochód, którym teraz jeżdżę, to jest nowy samochód. Ale jeżdżę nim już 7 lat, dlatego lada moment będę musiała zmienić auto na “nówkę”. To też na pewno będzie porsche. Bardzo lubię także jeździć jeepami, siedzieć wysoko i widzieć wszystko.

A jaka cech porsche najbardziej panią ujmuje?

To, że są… niewygodne (śmiech). Bardzo niewygodne! Właściwie to trzeba się położyć na ziemi, by do niego wsiąść. Trzeba mieć też silne mięśnie brzucha, żeby z niego wysiąść. Bo siedzi się prawie na ziemi. A drzwi są bardzo długie – bo to jest dwudrzwiowy samochód. Także trzeba te ciężki drzwi otworzyć, wystawić nogę, napiąć wszystkie mięśnie, by z porsche się wydobyć … Ale w między czasie to jest sama przyjemność. Inna niewygoda to bardzo mały bagażnik. Mieszczą się tam tylko moje zakupy spożywcze. A gitara mieści się na tylnym siedzeniu – muszę tylko złożyć jedno siedzenie z przodu. Dlatego na wywiad w telewizji z gitarą mogę jechać porsche (śmiech). Niestety, kostiumy już się nie mieszczą…

Polskie drogi to chyba nie jest najlepsze miejsce dla tego typu samochodów…

Zdecydowanie nie, ale mam takie wybrane odcinki, gdzie mogę “depnąć”. A najważniejsze w porsche jest przyspieszenie. To jest właśnie to, za co ten samochód kocham. I chyba każdy, kto siedział albo siedzi w tym aucie. Jak się stoi na światłach, to… wszystko zostaje w tyle (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

źródło: www.interia.pl/2008
zdjęcie: Daniel Nejman

Powrót