Nie byłam poważna

Popularna piosenkarka Maryla Rodowicz opowiada nam o swoich czasach przedszkolnych, szkole podstawowej, robakach i adoratorach

Pierwsze…

co pamiętam, to czołg, który stał na placu w Zielonej Górze. Mijałam go w drodze do przedszkola. Mam w oczach jeszcze jeden obrazek, jak przed domem odchylam płyty chodnikowe i wyciągam wstrętne robaki. Przez pewien czas mieszkaliśmy w mieszkaniu, gdzie była wspólna kuchnia z sąsiadami. A w niej… karaluchy. Mam chyba pecha do różnego robactwa. Gdy w latach 80. grałam w klubie polonijnym pod Nowym Jorkiem, mieszkałam w apartamencie, w którym też były robaki. Znajdowałam je nawet w lodówce. Tak samo było w Chicago. Miałam duże mieszkanie razem z wszechobecnymi karaluchami. Były duże i oporne na wszystkie środki! Mam wstręt do robaków, co jest dziwne, bo mój ojciec był entomologiem i miał pełno spreparowanych robaków. Do dziś pamiętam ich nazwy, mam nawet gablotki ojca ze spreparowanymi owadami.

Podwórko…

we Włocławku było całym naszym światem. Nie było wtedy telewizorów, dlatego penetrowaliśmy piwnice i strychy. Był też ciec, którego wciąż drażniliśmy, a on gonił nas z miotłą. Inną rozrywką było czepianie się dorożek. Jak był lód, to jeździło się na butach za dorożką. Dorożkarze okładali nas za to batami. Moja koleżanka mieszkała w ogromnym mieszkaniu. Wielkim szpanem było przejście po gzymsie od okna do okna na wysokości pierwszego piętra. W takich mieszkaniach zawsze były jakieś obmacywania, ale przede wszystkim nieustające gonitwy. Mieszkaliśmy w starych przedwojennych kamienicach z pięknymi klatkami i drewnianymi poręczami. Ślizgaliśmy się po tych poręczach i skakaliśmy przez schody. To było niebezpieczne, ale okazało się niezłym treningiem. A wczesną wiosną i zimą rąbano lód na Wiśle. Przywożono ogromne bryły i przysypywano je trocinami, które utrzymywały temperaturę. Potem, przez całe lato, służyły jako lodówki.

Szkoła…

To był dla mnie koszmar. Byłam marną uczennicą, ale za to świetnie się bawiłam. Moją szkołę zamykało się o ósmej, a ja się zawsze spóźniałam i musiałam się jakoś ratować. A to wchodziłam przez kotłownię, a to przez okno. Nigdy nie nosiłam tarczy. To był przecież obciach. Tak, jak wstrętny granatowy fartuszek z podszewki. Do dzisiaj jak widzę kolor granatowy, to mnie odrzuca. Lubiłam prowokować. Nosiłam jakieś czerwone sukienki i bez przerwy miałam problemy.

Pierwsza miłość…

i pierwsze fascynacje chłopcami były w przedszkolu i na podwórku. Miałam adoratorów, którzy nosili mi teczkę. Podobał mi się chłopak, który nie zwracał na mnie w ogóle uwagi, mimo że wystawałam pod jego oknami. Inny, kochałam się w nim, miał brata, który jeździł na Zachód i przywoził płyty. Dlatego w ich mieszkaniu odbywały się prywatki. Piło się wino, słuchało płyt, urywało z lekcji. A to były początki rock’and’rolla i rhythm & bluesa. Wtedy poznałam muzykę Elvisa Presleya, Billa Haleya, Raya Charlesa, a potem Beatlesów. Koledzy uczyli mnie grać na gitarze. Jeszcze wtedy nie miałam swojej, więc mi pożyczali.

Marzyłam…

żeby być Brigitte Bardot lub zakonnicą. Nie byłam zdecydowana. Dlaczego zakonnicą? Chodziłam do przedszkola, które prowadziły zakonnice, i może to miało na mnie wpływ, choć one były bardzo niesprawiedliwe. Strasznie często mnie karały. Pewnie miały rację. bo byłam straszną śmieszką. W takim przedszkolu trzeba było albo się modlić, albo być poważnym. A bycie poważnym było dla mnie udręką i… strasznie mnie śmieszyło.

autorzy: Iwona Leończuk, Leszek Gnoiński
zdjęcie: materiały prasowe/ archiwum M.
źródło: materiały prasowe

Powrót