Na dywaniku u ministra kultury

Jej największe hity nuciło kilka pokoleń Polaków. Występuje od ponad czterdziestu lat. Publiczność uwielbia jej piosenki i ekstrawagancki wizerunek sceniczny. W ostatni weekend Maryla Rodowicz zagrała w Toruniu dwa koncerty. Rozmowa z MARYLĄ RODOWICZ o jej debiucie, legendarnym porsche i koncertach gwiazdy.
Maryla Rodowicz, choć na scenie obecna jest już ponad 45 lat, to nadal świetnie wygląda i przyciąga tłumy. Jej występ dwa razy oglądała pełna Aula UMK – około dwa tysiące osób, mimo iż bilet kosztował 75 zł.

Jest Pani absolwentką Liceum Ziemi Kujawskiej we Włocławku. Bywała Pani w Toruniu, jeszcze zanim stała się gwiazdą?

Debiutowałam w Toruniu! Pierwszy koncert, pierwszy mój występ przed publicznością miał miejsce w Toruniu. To były takie korty pod grzybkiem – nie wiem, czy to miejsce jeszcze istnieje, ale to był jakiś park. Wzięłam udział w konkursie dla amatorów i śpiewałam “Gdy mi ciebie zabraknie” – ówczesny hicior. Byłam wtedy jeszcze uczennicą.

Była trema?

Oczywiście, ogromna. Towarzyszy mi do dzisiaj, przed każdym występem.

Przecież gra Pani 50 koncertów rocznie…

Gram około 80-100 koncertów rocznie. Kiedyś grało się o wiele więcej. Chociażby w latach 70., w jednym mieście przez tydzień, w niedużych salach, przykładowo w domach kultury. Koncertowało się dwa razy dziennie, żeby organizator mógł wyjść na swoje, stawki były niskie, bilety tanie. To była norma.

Zatem słynne, legendarne czerwone porsche Maryli to było duże wyrzeczenie?

No tak, ale to był używany samochód.

Czy do dziś zostało Pani zamiłowanie do tej marki?

Dalej jeżdżę porsche. Za kilka dni dostaję nowy model.

“Dostaję” – czy to znaczy, że w ramach promocji marki dostanie Pani to auto gratis?

Nie, nie. Czekam, aż zamówione przeze mnie porsche (najnowszy model, czerwone 911) zostanie dostarczone z fabryki do salonu. Czeka się na takie cudeńko pół roku.

Właściwie dlaczego akurat kolor czerwony?

W czasach mojej młodości, gdy w Polsce nie było tak dużo sportowych samochodów, właśnie takie auto i do tego czerwone to było coś. To wyzywający, ostry kolor. Pasuje do pięknego porsche. Będę miała moje trzecie czerwone porsche…

Czy miała Pani okazję zwiedzić Toruń?

Oczywiście, ale nie tym razem. Miasto jest piękne, stare domy, piękna architektura. Cieszę się, że zaczyna się tu coś dziać. Toruń sprawia wrażenie zadbanego. Jest tu co oglądać.

Dlaczego mając do wyboru chociażby hotel “Bulwar” w starych Koszarach Racławickich, gdzie “jest co oglądać”, zdecydowała się Pani na hotel “Mercure”, gdzie właśnie rozmawiamy. Przecież tamten jest ulokowany w pięknym starym budynku…

Organizator zarezerwował dla mnie ten hotel w Koszarach. Weszłam do pokoju o dwunastej w nocy i okazało się, że nie otwierają się tu okna, a ja lubię spać przy otwartym oknie. Zadzwoniłam więc do “Mercure” i zapytałam, czy u nich nie ma problemu z otwieraniem okna. Jako że problemu nie było, więc się tam przeniosłam.

W czasach socjalistycznej Polski jeździła Pani na koncerty do USA czy Kanady. Czy nikt nigdy nie namawiał Pani do podpisania jakiejś lojalki, nie próbował zwerbować do jakiejś niechlubnej współpracy?

Niby dlaczego? Nigdy nie było takiej sytuacji.

Przecież mogła Pani uciec…

Oczywiście, zdarzało się, że artyści uciekali. Wyjeżdżała na przykład 30-osobowa orkiestra symfoniczna, a wracał kwartet… W 1978 r. byłam w Ameryce z dużą grupą estradową. Pojechał z nami dyrektor “Pagartu” – ta instytucja decydowała o tym, kto wyjeżdża, komu dać pozwolenie, a komu cofnąć. Trzymała nasze paszporty. Podpisywała też w naszym imieniu kontrakty. Do Ameryki pojechał z nami jeden z dyrektorów z działu paszportów, były oficer UB – czyli coś musiało być na rzeczy. Ale i tak, gdyby ktoś chciał, to mógł uciec – zagraliśmy 30 koncertów na całym wschodnim wybrzeżu USA, wychodziliśmy do miasta i nie byliśmy trzymani pod kluczem w hotelu.

Nigdy nikt nie naciskał, aby Maryla Rodowicz dopasowała swój wizerunek do socjalistycznego wyrazu artystycznego, np. zmieniła strój?

Nie, nigdy. Aczkolwiek, po koncertach w Rosji, bodajże w 1978 lub 1979 r., gdzie występowałam w Leningradzie, obecnym Petersburgu, przyszedł do Polski list protestacyjny, napisany niby przez widzów. Wynikało z niego, że publiczność nie życzy sobie takiej zachodniej maniery w sposobie śpiewania, że nie podoba jej się moje chodzenie boso i to że noszę hipisowskie sukienki. Zostałam wezwana do ministra kultury. Przeczytałam ten list, musiałam podpisać, ale Rosjanie nadal mnie zapraszali. Chociaż zdarzało się, że pluli za mną na ulicy w mniejszych miastach. Miałam spódnicę ze skóry z frędzlami, dla nich było to coś bardzo obcego. Sposób, w jaki się ubierałam, był szokujący dla osób starszych, ale młodzieży podobała się moja muzyka i miałam pełne sale.

Po koncertach w Toruniu zagrała Pani charytatywnie w Warszawie. To pomoc dla chorej Gabrieli Kownackiej. Czy często występuje Pani charytatywnie? Czy któryś z tych koncertów szczególnie Pani zapamiętała?

Tak. Koncert frontowy dla żołnierzy w Iraku. Sceneria była niesamowita. Scena na placu w koszarach. Naokoło wysoki mur, na którym dosłownie wszędzie stali żołnierze w kamizelkach kuloodpornych, z bronią gotową do strzału. A na dachach klęczący i obserwujący okolicę snajperzy. Wrażenie niesamowite. Zresztą już sam transport był wojenny, bo lecieliśmy helikopterami, raptem 40 metrów nad pustynią, w pełnej eskorcie amerykańskich blackhawków… Coś niesamowitego.

Gra Pani w “Rodzinie Zastępczej”, serialu, który ma już 10 lat. Czy trudno było znaleźć się w nowej aktorskiej roli.

Do tej pory nie jest to dla mnie proste. Staram się być dobrze przygotowana, aby “nie dać plamy”, sprostać prawdziwym aktorom. Początki były okropne, nic nie umiałam, a musiałam sobie radzić. Było mi głupio, że ja amatorka gram z zawodowymi aktorami. Sporo się nauczyłam przez te 10 lat.

Jak się sprzedaje Pani ostatnia płyta “jest cudnie”?

Muszę się pochwalić, że zostało sprzedanych około 170 tys. egzemplarzy…

Ale ponad 100 tys. było dołączone do jednej z gazet…

Promocję robiła gazeta, ale płyta była sprzedawana oddzielnie, w kioskach przez jeden dzień po niższej cenie niż w empikach. Nie każdego stać na wydanie 35 zł, a w ten sposób płyta trafiła do większej liczby odbiorców.

Rzeczywiście, 110 tys. z gazetą, a także te 60 tys. samodzielnie sprzedanych płyt robi wrażenie, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę obecną kondycję naszego rynku muzycznego. Mimo wszystko z samych płyt nie da się wyżyć…

Raczej nie. Dziś artysta musi koncertować. Zresztą ja bardzo lubię koncerty, to mój żywioł. Teraz mam więcej energii niż kiedyś, niż moi młodzi muzycy i lepiej znoszę trudy koncertowego życia.

A tantiemy?

One są wypłacane dopiero od momentu, gdy płyta zwróci się wytwórni. Koszty związane z nagraniem, wydaniem, promocją sprawiają, że dopiero po sprzedaniu około 40 tys. płyt wytwórnia osiąga zyski i od tego momentu płacone są tantiemy.

Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał: Dariusz Kędzierski
zdjęcia: Adam Zakrzewski
źródło: Express Bydgoski/14.03.2009

Powrót