Muszę zaspakajać moją próżność

Lubi Pani lody Koral?

Na szczęście są smaczne.

A gdyby nie były?

No, to byłoby gorzej, ale też robiłabym dobrą minę.

Czy towarzyski podtekst w reklamie z Danielem Olbrychskim, z którym była Pani kiedyś związana, był zamierzony?

Pewnie tak. Pierwotnie miał wystąpić sam Daniel. Później stwierdzono, że wystąpimy razem. Autorzy reklamy zapewniali mnie, że nie będzie tam podtekstów, choć oczywiście robili wszystko, by były. Mój mąż się buntował, ale w końcu machnął ręką.

To Pani namówiła Olbrychskiego do reklamy lodów?

A skąd. On był już namówiony, widocznie miał takie potrzeby finansowe. Przecież to się robi tylko dla pieniędzy. Rzadko się zdarza, by artysta z takim dorobkiem nie bał się stawać w szranki z młodymi.

Pani stanęła do konkursu premier w Opolu i przegrała?

Dopiero po trzech dniach przyzwoicie przespałam noc. Czy to jest porażka? I tak, i nie. Oczywiście, że chciałabym wygrać. Każdy artysta biorący udział w konkursie był przekonany, że jest najlepszy. Jeśli człowiek nie wierzy w siebie, nie wyjdzie ze strachu na scenę. Liczyłam się z przegraną, z drugiej strony miałam świadomość, że festiwal w Opolu jest ogromną promocją. Wydałam płytę i czułam potrzebę wzięcia udziału w tym festiwalu, chociaż oczywiście wolałabym wystąpić jako gwiazda z 20-minutowym recitalem. Ale ta rywalizacja trochę mnie podniecała. Może dlatego, że w młodości uprawiałam sport?

Wielka gwiazda Maryla Rodowicz zabiega o występ w Opolu. Nie irytują Pani takie sytuacje?

Oczywiście, to oni powinni mnie prosić, a ja jako gwiazda powinnam kaprysić (śmiech). A mówiąc poważnie, trzeba mieć w sobie trochę pokory. Każdy chciałby wystąpić w roli megagwiazdy. W trakcie pierwszych festiwali opolskich dostawało się piosenki z przydziału. Było raz lepiej, raz gorzej. Dwukrotnie dostałam piosenki z przydziału, “Mówiły mu” i “Wozy kolorowe”. Kręciłam nosem, bo to było zupełnie nie w moim stylu. Wtedy grałam jakieś folkowe rzeczy, amerykańskie klimaty gitarowe. Te dwie kompozycje były zbyt skomplikowane. Kombinowałam z moimi gitarzystami, co tu zrobić, by to było w naszym stylu. To było często bardzo przerabiane.

Były spięcia z Urszulą Sipińską?

Spięć nie było, aczkolwiek był rodzaj rywalizacji. Denerwowało mnie na przykład, że nagle ona zaczyna się podobnie ubierać, ściąga za mnie pomysły kostiumowe, zaczyna podobnie śpiewać czy aranżować.

Ma Pani satysfakcję, że Pani jest nadal gwiazdą, a Urszula Sipińska robi już co innego?

Nie. Ani trochę.

Na czym to polega, że inni się wycofali, a Pani trwa, pełna siły i energii?

Trzeba ich zapytać, dlaczego zrezygnowali. Istnieć jest bardo trudno. Wiecznie trzeba zabiegać o sponsorów, organizować promocje, koncerty, zabiegać w telewizji o chęć pokazywania tych koncertów. Rozumiem zniechęcenie ludzi, którzy nie mają woli walki, chęci do tego wszystkiego.

Zdarzają się Pani koncerty niesprzedane?

Zdarzyło mi się to w lutym. Bardzo bolałam, bo odwołanie koncertu to najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć. Organizator ze Słupska myślał, że powiesi dwa plakaty na krzyż, a potem sprzeda koncert jakiejś bogatej firmie. Firma się wycofała, więc organizator na tydzień przed koncertem zrobił to samo. Na szczęście na mojej stronie internetowej fani zaalarmowali mnie, że nie widać nigdzie plakatów, nie wiadomo, gdzie kupić bilety. Było już za późno i niestety nic z tego nie wyszło.

Ma Pani żal do swoich fanów, że nie przyszli i nie kupili biletów?

Moi fani kupują bilety, tylko trzeba im dać szansę.

Ale na początku lat 80., gdy Pani fankluby pokochały Izabelę Trojanowską, była Pani rozczarowana.

Pewnie, że miałam żal, ale trzeba było zrozumieć mechanizmy rynku. Gdy pojawia się ktoś nowy, artysta dobrze znany musi się podwójnie postarać, by wciąż być atrakcyjnym.

Dlaczego wykonuje Pani wyłącznie cudze kompozycje, dlaczego nie pisze Pani sama piosenek?

Jestem uzależniona od swych autorów. Skompletowanie grona dobrych współpracowników jest szalenie trudne. Muszę się wstrzelić w moment, kiedy np. Sikorowski ma trochę czasu i ochoty, nie nagrywa swojej płyty, i może coś dla mnie napisać.

Nie piszę sama?

Nie mam odwagi.

Nie wierzę, że nie napisałaby Pani dobrej piosenki.

Być może, ale na pewno byłyby to wypociny. Więc po co? Wolę pogadać z zaprzyjaźnionym autorem. Oni mnie znają, wiedzą, co lubię.

Mogłaby Pani żyć bez estrady?

Pewnie mogłabym, ale po co- granie koncertów, trwanie – to również podtrzymywanie w sobie iluzji, że jest się kochanym, to wszystko zaspokaja moją próżność. Na scenie dostaje się takiego speeda, że byli już tacy, którzy z przekonaniem stwierdzali, że jestem po narkotykach. Nawet mówili, po jakich. Uważali, że to niemożliwe, by mój sposób zachowania na scenie był naturalny.

Ma już Pani taki dorobek, że mogłaby już tylko leżeć i pachnieć.

To musi być nudne. Gdy ludzie krzyczą jak do papieża: zostań z nami – czuję się cudownie. Człowiek nigdy nie jest dostatecznie kochany.

Słynny program Tour de Maryla też służył zaspokajaniu próżności?

Miałam pomysł, który wydawał mi się atrakcyjny: pokazanie różnych krajów poprzez ich muzykę w sposób dowcipny, luźny. Marzyłam, że w każdym koncercie zaistnieje młody, studencki kabaret, chciałam, by w tym programie było więcej słowa. Ale telewizja stwierdziła, że program zrealizowany w ten sposób będzie przegadany i nudziarski. Miało być hop siup. Powiedzieli: my płacimy i my decydujemy. Potem prasa to opluła, pisano, że telewizja szasta pieniędzmi na takie gówniane programy. Do “Gazety Wyborczej” szły donosy z korytarzy na Woronicza. Ludzie stamtąd wysyłali listy w rodzaju: “co tutaj się dzieje, że wydaje się na głupstwa, zamiast na teatry telewizji”. Tymczasem moje programy osiągały koszty porównywalne z innymi produkcjami telewizyjnymi. Z efektu nie byłam zadowolona, widziałam błędy i niedociągnięcia programu. Ale na nic nie miałam wpływu. To było straszne. Teraz wiem, że nie powinnam iść na ustępstwa.

Po epoce PRL została Pani z pustym kontem, tymczasem w społecznej wyobraźni funkcjonuje obraz Maryli, która dorobiła się w tamtym okresie i ma tyle pieniędzy, że stać ją na porsche.

Nie wiem, skąd takie rzeczy biorą się w społecznej wyobraźni. W PRL owszem, grało się mnóstwo koncertów, ale za grosze, według stawek ministerstwa kultury. Wystarczało na samochód i wynajmowane mieszkanie. Porsche kupił mi mąż, a na kontynuowanie kariery zarabiałam koncertami. Wtedy, 10 lat temu, pomógł Pani mąż, który jest biznesmenem. On sfinansował pięć moich płyt na początku lat 90. Bardzo mi pomógł, a potem sprzedał do Uniwersalu.

Zwróciły się te inwestycje?

Na pewno, płyta “Marysia Biesiadna” sprzedała się w około 500 tysiącach egzemplarzy, a pozostałe w granicach 100 tysięcy.

A bez wsparcia finansowego męża jeździłaby Pani tym, czym jeździ i mieszkała tam, gdzie mieszka?

Polska to nie Ameryka, ale nie narzekam.

rozmawiali: Dorota Szuszkiewicz i Krzysztof Szwałek
zdjęcia: archiwum M./ Hanna Prus
źródło: Życie Warszawy/17.06.2003

Powrót