Maryla Rodowicz – kobieta domowa

Bez zakłamanej kokieterii przyznaje, że jest ikoną, legendą. Tak zachowują się tylko prawdziwe gwiazdy. Jest jedyna, oryginalna w każdym calu. Żyje w twórczym pośpiechu, dba o swój wizerunek medialny. Nie lubi zwolnionego tempa. Mówi, że trzeba iść z duchem czasu. Lubi prowokować, uwodzić, szokować. Mijają epoki, trendy, mody, ona wciąż jest.

Kiedy stawiała Pani pierwsze kroki na estradzie, nie było celebrytów, rozdmuchanych skandali, ustawek w plotkarskiej prasie, paparazzi nie czyhali na każde potknięcie. Łatwiej było zaistnieć bez medialnej otoczki, zdając się głównie na talent?

Było o tyle łatwiej, że było jedno radio, które chętnie grało polską muzykę, więc można było wypromować nowe piosenki. Był festiwal opolski, gdzie artyści estradowi pokazywali swój dorobek, w TVP było kilka programów rozrywkowych tygodniowo. Teraz jest inaczej, powstało dużo rozgłośni komercyjnych, które nastawiają się na granie muzyki anglojęzycznej, spadła sprzedaż płyt, jest niewątpliwie trudniej.

Kiedy śpiewała Pani w klubach studenckich, niektórzy twierdzili, że nie ma Pani wielkiego estradowego głosu, jak choćby Anna German. A Pani sama szkoliła technikę wokalu. Jak rodził się ów “biały głos z macicy”, który wkrótce brylował na listach przebojów?

Wzorowałam się na amerykańskich wokalistkach, próbowałam wydobywać z siebie nieosiągalne dźwięki. Poza tym, grając ogromną ilość koncertów rocznie – ok. 300, mój głos się hartował, nabierałam doświadczenia.

Skąd wiedziała Pani, jak epatować seksem na scenie? Żeby było naturalnie, z wdziękiem, nienachalnie?

Lubiłam być na scenie. Od zawsze występowałam w teatrzykach dziecięcych, zespołach tanecznych. Myślę, że wdzięczenie się leży w kobiecej naturze, to naturalne, że wokalistka używa swoich atutów, żeby się podobać.

Później sama Pani uczyła swoje dziewczyny z chórku tej sztuki. Nie każdą natura obdarzyła tym darem. Czy Pani siła tkwi w świadomości siebie, własnych zalet, ale i niedostatków?

W moim wypadku to polega na odwadze, lubię się podobać, lubię szokować, być kontrowersyjna.

Adeptce AWF-u łatwiej było przedzierać się przez dżunglę drapieżnego show- biznesu, pokonywać poprzeczki, dystanse, wyprzedzać konkurencję?

Sport i estrada nie łączyły się, ale mam taką naturę, że łatwo się nie poddaję. Idę do przodu, mimo porażek, jestem wytrzymała na zmęczenie.

Pani mama, Nina Krasucka, i babcia były silnymi kobietami. Jak Pani sądzi, na ile geny determinują sukcesy, porażki, wzloty, upadki?

Och, geny są ważne, poza tym na co dzień widziałam walkę babci i mamy z życiem. Były życiowo dzielne i na pewno stanowiły dla mnie wzór.

Pani przyjście na świat było przypadkowe, związane z pochodzeniem mamy, z ciężkimi czasami powojennej zawieruchy.

Repatrianci ze wschodu, także moja mama, byli pakowani w wagony towarowe. Wysiadali tam, gdzie się zatrzymał pociąg. Mama wysiadła w Zielonej Górze. Prowadziła tam z ojcem księgarnię. Życie w poniemieckich miastach organizowało się od zera. Tam ukrywali się jeszcze Niemcy. Polaków była garstka. Urodziłam się wcześniej, bo mama spadła ze schodów. W księgarni były takie kręcone schody. Mama potknęła się i spadła, a wcześniej postanowiła umyć podłogę. Urodziłam się w domu, miesiąc przed terminem. Moje przyjście na świat nie było przypadkiem. Moja mama dość wcześnie wyszła za mąż, w czasie okupacji w Wilnie. Mężatek nie wywożono do Niemiec na przymusowe roboty.

Czy oczyma bardzo małego dziecka zarejestrowała Pani w pamięci powojenny krajobraz, klimat tamtych lat?

Zarejestrowałam niektóre obrazy z czasów, kiedy miałam trzy lata. Pamiętam wiszący nad stołem samolot z niebieskiego celuloidu, wielki stół, drzwi, drzewa. Pamiętam czołg, który był pomnikiem i stał na drodze, którą byłam prowadzana do przedszkola. Wszystko było takie wielkie. Małemu dziecku wszystko wydaje się ogromne. Po wielu latach, całkiem niedawno odnalazłam ten dom – wszystko nagle było takie małe.

Potem z mamą, bratem i babcią zamieszkała Pani we Włocławku. Żyło się tam łatwiej?

Mieszkaliśmy w przypadkowych mieszkaniach. Czasami był to pokój przy rodzinie, czasem nie było łazienki, trzeba było się myć w misce. To były trudne czasy, aczkolwiek osobiście nie czułam biedy. Mama zaczęła pracować już jako młoda dziewczyna. Wcześniej, jako nastolatka, zrobiła maturę na tajnych kompletach. Po wojnie została dekoratorem wystaw sklepowych. Miała wiele talentów, ale musiała się na coś zdecydować. Babcia świetnie gotowała. Zapamiętałam smak fantastycznych potraw, niesamowitych zup, które lubię do dzisiaj. Moje ulubione kołduny pojawiały się na stole rzadko, od święta. Są bardzo pracochłonne, niełatwo też zdobyć wszystkie składniki.

Wróćmy do wspomnień, anegdot sprzed lat. Pewne święta Bożego Narodzenia w Moskwie były bardzo niekonwencjonalne, powiało grozą, a Pani wspomina je z uśmiechem.

Miałam wtedy trasę koncertową w NRD, a potem w Rosji. Wcześniej dawał mi się we znaki wyrostek robaczkowy. Jeszcze w Warszawie wylądowałam na pogotowiu. Lekarz powiedział, że albo natychmiast kładę się na stół operacyjny, albo w NRD nie będę jadła kiełbasek z grilla i piła piwa. Obiecałam, że zadbam o dietę. Przetrwałam trasę w NRD i w Rosji. Ale ostatniego wieczoru w Moskwie znajomi zaprosili mnie na kolację. Były kołduny, czyli rosyjskie pielmieni. Zjadłam z 50 sztuk, wyrostek nie wytrzymał. Trafiłam prosto pod nóż. Stan był krytyczny. Byłam zrozpaczona, za tydzień przypadały święta Bożego Narodzenia.

Było choć trochę świątecznie?

Znalazło się świeże drzewko, wykarczowane pod Kremlem, spod Mauzoleum Lenina. Po operacji chirurg, który mnie operował, przyniósł butelkę wina. Powiedział, że z lekarzem można trochę wypić. Prosił, żebym mu zaufała. Rzeczywiście, żadnych nożyczek mi nie wszyli. Okazało się, że leżałam nad salą, gdzie operowano Lenina. Wycieczki zwiedzały salę Lenina, ale i Rodowicz.

Kiedyś uciekała Pani, podobnie jak Agnieszka Osiecka, przed stałymi związkami, stabilizacją?

Agnieszka uciekała do mamusi na Saską Kępę. Ja zwykle byłam w związkach parę lat. Uciekałam, bo nie zgadzałam się na określoną egzystencję. W związku najpierw człowiek jest zaślepiony i wszystko jest pięknie. Potem kobiecie się wydaje, że można zmienić partnera, mimo jego wad. Okazuje się, że to nie jest takie proste. Przychodzi kolejny etap, kiedy okazuje się, że nie da się go zmienić. I dochodziło do bolesnych rozstań.

Tak było z Krzysztofem Jasińskim, mimo wielkiej miłości i namiętności?

Nie byłam tolerancyjna. Nauczyłam się tego, teraz jestem mądrzejsza. Lepiej rozumiem świat i mężczyzn. I mam więcej cierpliwości.

W Pani ostatnim, długoletnim związku też nie brakowało kryzysów, zakrętów…

Były bardzo burzliwe momenty. To było w okresie, kiedy mąż produkował moje płyty. Wtedy leciały wióry. Działały zawodowe emocje. On jest zodiakalnym Skorpionem, przekonanym, że zawsze ma rację i nie wolno go krytykować. W ogóle mężczyźni źle znoszą krytykę, ale to wiem dopiero teraz. Już nie krytykuję. Nauczyłam się, że nie zawsze trzeba mówić to, co się myśli. Jestem typem gorącej głowy.

Jak utrzymać balans, będąc w chmurach, a zarazem stąpając twardo po ziemi? Być gwiazdą dużego formatu i kobietą domową, która wie, że mężczyźnie trzeba przytaknąć, ustąpić, przyznać rację. W imię wyższych celów?

Na szczęście dojrzałam, późno, ale jednak. Kiedy wracam do domu po koncertach, staję się kobietą domową, zajmuję się uzupełnianiem lodówki, gotuję. To przywraca mi równowagę. Czasem mąż mówi: “Maria, nie gwiazdorz”, i wracam na ziemię.

Przed Panią wesele z prawdziwego zdarzenia – w białej sukni, przed ołtarzem, wielka feta. Czy za tym wydarzeniem kryją się niespełnione marzenia?

Nie wiem, czy dojdzie do wesela i ślubu kościelnego, na razie mi wystarcza ślub cywilny. A piękne wesele w białej sukni to marzenia.

Pani nieustannie zaskakuje, wyprzedza czas, prowokuje. Pisma i portale plotkarskie wciąż donoszą o sensacjach z Pani udziałem. To prawda, że u boku Daniela Craiga zagra Pani agentkę rosyjskiego wywiadu?

To był żart internetowy, zabawne, że tak ochoczo podchwycony przez media. Tym bardziej, że faktycznie wyjechałam wtedy do Londynu. Tak naprawdę nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zagrać agentkę w Bondzie.

Już od dawna spekuluje się, kto wykona hymn podczas ceremonii Euro 2012 na Stadionie Narodowym. Wielu artystów ma na to wielką ochotę, ale Pani rokuje największe szanse. Jak zaawansowane są prace nad utworem?

Na pewno powstanie dużo piosenek o tematyce Euro, w tym tygodniu wchodzę do studia. Premiera piosenki odbyła się w sylwestrowym show Polsatu.

Doda z właściwą sobie szczerością powiedziała, że jest Pani największą gwiazdą na polskim rynku muzycznym, z najdłuższym stażem, mega fajnie się trzymającą. Nie przesadziła z tym stażem?

Nie da się zaprzeczyć, że staż mam imponujący, ponad 40 lat.

Ma Pani fajny kontakt z Dodą. Z dużą tolerancją postrzega jej ekstrawagancje.

Lubię Dodę. Jest emocjonalną dziewczyną, odważną w swoich kreacjach. Bardzo doceniam, jak starannie przygotowuje swoje koncerty.

Pani grafik koncertowo-eventowy pęka w szwach. Pani nie tylko nie zwalnia tempa, ale je przyspiesza. Gdzie jest źródło niewyczerpanej energii Maryli Rodowicz?

Przyspieszam, bo jakoś tak wolno się działo. Zatrudniłam specjalistę od PR, asystentkę. Trzeba iść do przodu z duchem czasu.

W czym – Pani zdaniem – tkwi fenomen własnej popularności? Jak ważne jest bycie w odpowiednim czasie, wśród właściwych ludzi?

Polegam na swojej intuicji, poza tym mam szczęście do ludzi. Bardzo mnie wspierają i autorzy, i muzycy, i menadżerowie.

Królową polskiej piosenki okrzyknięto Panią już w czasach popularności “Małgośki”. Bez charyzmy, determinacji, uporu trudno byłoby być na topie?

Najważniejsze to mieć pomysł na siebie, rozwijać się i nikogo nie słuchać, robić swoje.

Czy w bilansie minionego roku, który zaczął się promocją płyty “50”, wszystko zamknęło się zgodnie z planem, spełniły się marzenia? Co było szczególnie ważne?

Nie mogłam nie nagrać płyty “Buty 2”, bo to byłby grzech zaniechania. Teksty przeleżały kilkanaście lat w zamkniętych kartonach. Agnieszka przy każdym spotkaniu zostawiała mi kilka swoich wierszy. Teraz marzę o tym, żeby piosenki, które nagrałam, trafiły do serc słuchaczy.

Kiedy mówią, że Maryla Rodowicz jest ikoną polskiej estrady, to jak się Pani czuje?

Mogę być ikoną, to jest bardzo miłe i dowodzi, że przez tyle lat się nie myliłam.

Także legendą?

Trudno walczyć z historią, z faktami.

Pani autobiografia kończy się w okresie, kiedy Pani poznaje męża. Będzie ciąg dalszy, kiedy poślubia go Pani po raz drugi?

Chciałabym napisać drugą cześć, ale musiałabym wyrwać kilka miesięcy ze swojego życiorysu. Pisałam pierwszą autobiografię trzy miesiące, bo podpisałam umowę i musiałam się wywiązać. Narzuciłam sobie dyscyplinę, codziennie pisałam po dziesięć godzin. Chciałabym napisać drugą część, chciałabym, żeby była zabawna, lekka, dowcipna. A jest o czym pisać.

rozmawiała: Anna Binkowska
zdjęcia: materiały prasowe
źródło: luxclub.pl/ 19.01.2012

Powrót