Maryla Rodowicz jest golona

Posłusznie udzieliła wywiadu i dała się sfotografować. Poszło błyskawicznie mimo, że akurat jej wypada kaprysić. Gdyby urodziła się dwadzieścia lat później, śpiewałaby punk rocka. Tak mówi. Uwielbia chłopaków w mundurach, dlatego w towarzystwie żołnierzy “Gromu” chyżo posługuje się “Glockiem”, a jeśli jej mało, wyciąga MP5 kaliber 9mm. 46 lat na scenie. 80 koncertów rocznie. Zawsze w trampkach.

Powiedziała Pani, że koniec opowieści na tematy prywatne.

Gazety to ciągle mielą, ponieważ wiadomo, że to jest najbardziej interesujące dla prasy. Ja już jednak tyle razy o tym mówiłam, nawet napisałam w 1992 roku książkę “Niech żyje bal”, że mąż poprosił mnie, żebym już przestała wywlekać swoje życie na żer. No bo ile on może słuchać o moich poprzednich mężczyznach?

Dlaczego więc udziela Pani wywiadu?

Z okazji promocji płyty na przykład.

A gdyby jej nie było?

Nie udzielałabym wywiadów. Wywiady to część mojego zawodu. Każda nowa płyta podlega promocji i ja się temu poddaję. Posłusznie udzielam wywiadów, daję się fotografować.

Trudno nie ocierać się o wątki prywatne.

Okej, to proszę pytać.

Co fajnego jest w Pani mężu?

To, że nabrał dystansu do siebie. Na początku strasznie się przejmował, że ja, osoba otwarta, opowiadam o nim w wywiadach, bo przecież nie jest człowiekiem z branży. Pan inżynier wpadł w środek show-biznesu i różnie reagował. Ale przyzwyczaił się, zrozumiał, bo inaczej pewnie by zwariował.

Powiedziała Pani kiedyś, że rozumie mężczyzn i im współczuje.

No tak. To mężczyzna ma zwykle na głowie ból utrzymania rodziny, to on musi rano wyjść z domu z teczką i znosić te nasze damskie humory.

Ale oni też mają swoje humory.

Pewnie, że mają, ale jakoś nam bardziej wypada kaprysić.

Trudno z nimi żyć, bo obrażają się bez powodu, bo muszą drzemać akurat o 17.00, kiedy…

Trzeba ich zrozumieć. Oni są fizycznie słabsi od nas, więc muszą się zdrzemnąć. Muszą sobie poskakać po kanałach, mieć władzę, obłożyć się pilotami. Mój mąż ma wszystkie piloty zawsze koło siebie, a reszta domowników nie ma do nich dostępu. No chyba, że jest mecz. Wtedy czyta sobie gazetę, a pilotem zarządzam ja.

Komu Pani kibicuje?

Piłce nożnej tak ogólnie.

I nerwowo podgryza Pani popcorn w czasie meczu?

No nie, ma za dużo kalorii, a ja całe życie się odchudzam.

Czyli pokrzykuje Pani i się unosi?

Owszem. Klnę, wstaję, komentuję, krzyczę. Emocje są straszne.

Często Pani eksploduje?

Na ogół, kiedy jestem w wirze pracy. Nie mogę pojąć na przykład, czemu ekipa, która ze mną pracuje, nie nadąża za moim tokiem myślenia. Krępuje mnie to, bo tak naprawdę jestem od śpiewania, ale czasem się wcinam i czuję się wtedy okropnie. Bo niby co? Przyszła mądrala piosenkarka do studia i poucza oświetleniowców, jak mają ustawić lampy. Tak na marginesie, wasza sesja była super przygotowana. Poszło błyskawicznie. Jestem pełna podziwu, ale proszę mi wierzyć, nie zdarza się często, żeby wszystko tak było przemyślane od początku do końca.

Studiowała Pani na warszawskim AWF-ie. Była Pani laureatką tytułu Mistrzyni Polski Młodziczek w lekkoatletyce.

To prawda. Pociąga mnie wysiłek fizyczny, wymierność wyników oraz to, że wszystko zależy od nas. Jeżeli przepracowałam sezon, od razu miałam dowody w postaci lepszych osiągów. Sport to przeciwieństwo show-biznesu, w którym kierujemy się sympatią, modą i gdzie nasza opinia nie zawsze jest obiektywna. Temu się podoba ta pani, a tamtemu tamta. Sport to konkret, bez oszustwa, pomijając to, co dzieje się obecnie w piłce nożnej. Poza tym ten stan zmęczenia po treningu jest taki słodki. Pełen endorfin człowiek czuje się szczęśliwy. Podziwiam tych młodych ludzi z “You Can Dance”. Zazdroszczę im sprawnego ciała.

A zatańczyłaby Pani w “Tańcu z gwiazdami”?

Kiedyś’ się nad tym zastanawiałam, taniec to piękna sprawa. Myślę jednak, że nie dałabym rady, a to byłoby okropne. Zgodzić się i dać ciała. Trzeba mieć świadomość, co się może. I choć mnie się ciągle wydaje, że wszystko mogę, to niestety jestem w błędzie. Choć wolę taką samoświadomość, niż dać plamę i zrobić coś na pół gwizdka.

Maryla ekstremalna?

Jak coś robię, lubię to zrobić, jak najlepiej potrafię.

A co Pani w życiu najlepiej wyszło?

Na pewno dzieci. To, że je w ogóle mam. I dom. Że mimo tak intensywnej pracy na estradzie, udało mi się go mieć. Że nie jestem sama, mam rodzinę. Poza tym parę rzeczy potrafię, na przykład nieźle gotuję. Dziś przyjechał ze Stanów mój synek. Zamówił sobie krem z pomidorów, ale ze świeżych, zmiksowanych z czosnkiem, do tego lane kluseczki, polędwica, która się od wczoraj marynuje na ostro-słodko, do tego kopytka. Co jeszcze? Nieźle prowadzę swoje czerwone porsche. Spóźniłam się na ten wywiad, bo po drodze zahaczyłam o Auchan. Zawsze w czwartki jest dostawa ryb i krewetek.

Jako artystka jest Pani z siebie dumna?

Moim sukcesem jest to, że publiczność jeszcze się mną nie znudziła. Ciągle przychodzą tłumy na koncerty.

Nie zawsze tak było?

Oczywiście, że nie. Były różne wahnięcia popularności. Kiedy startowałam, miałam od razu swój określony styl, mnóstwo fanów, koncertów i wszystko szło tak zwanym rozpędem. Potem zaczęłam skręcać repertuarowo w inne zaułki, poszukiwałam i w ten sposób traciłam starych fanów, zyskiwałam nowych. Bardzo dużo grałam zagranicą, głównie w demoludach, pomieszkiwałam w Czechosłowacji, bo miałam tam narzeczonego i trochę zaniedbywałam polski rynek. Najtrudniej było w latach 80., bo co dwa lata rodziłam dzieci i prasowałam pieluchy. A czasy były okropne, stan wojenny, pozrywane zagraniczne kontrakty.

Co wtedy wartościowało artystę?

Nie wiem. Determinacja? Pasja. Pamiętam, że byłam bardzo zaniepokojona, bo trwał bojkot telewizji. W moim mieszkaniu na Ursynowie ciągle wyłączali prąd, wodę, winda nie chodziła, więc na moje szóste piętro wdrapywałam się po schodach. Szparami wiało, bo to była wielka płyta. Gniazdka się przepalały od elektrycznych grzejników, horror.

Dzięki czemu Pani przetrwała?

Jestem silna. Jak nie miałam pieniędzy, to żyłam oszczędniej albo pożyczałam. Miałam zaprzyjaźnioną panią w sklepie spożywczym. Jedzenie było na kartki, a ona zamieniała mi rację mięsa z kością na szynkę. Kiedy na Kaszubach, jesienią 1981 roku, gdzie byłam z moim małym synkiem, skończyły mi się kartki na masło, wzięłam się na sposób. Kupiłam na wsi mleko, zostawiłam je na całą noc, a rano już zebrała się na nim śmietana. Po dokładnym wybełtaniu jej w słoiku powstało masło. Takie kombinacje alpejskie. Na Ursynowie nie miałam telefonu. Chodziłam więc na drugą stronę ulicy do komisariatu, bo tam telefon mieli, oczywiście. Ludzie sobie jakoś wtedy pomagali.

Teraz nie musi się Pani już tak niepokoić. Sukces! Jaki on ma smak?

Czuję go przede wszystkim w kontakcie z publicznością, bo wtedy jest namacalny. Po koncercie zostaję z tłumem ludzi, podpisuję płyty i zdjęcia. Widzę oczy moich fanów, mam z nimi kontakt, rozmawiam.

A nie mierzy się sukcesu liczbą sprzedanych płyt?

To też jest miłe. Szczególnie teraz, kiedy ta sprzedaż jest tak tragicznie niska. Każdy sprzedany tysiąc płyt bardzo cieszy. Ale mój sukces to publiczność.

Boi się Pani pustej sali?

Na początku kariery, kiedy pełne sale to norma, wydaje się, że tak będzie zawsze, ale ponieważ ja już wiem, że niekoniecznie, pusta sala jest moim koszmarem. Śni mi się, że gram i nikogo poza mną nie ma. Albo że zdążyłam się ubrać tylko do połowy, najczęściej od góry do pasa, albo że nie pamiętam tekstu. Każdy koncert to dla mnie ogromny stres. Zawsze przed podglądam i zerkam, ile ludzi przyszło. Groza! Czasem 15 razy się przebieram. Wkładam jakiś kostium, potem myślę, że może jednak coś skromniejszego, zerkam, nie jest dobrze, nie jest dobrze. Znowu się przebieram. Zawsze zabieram całą szafę, bo nie wiem, co się wydarzy.

Dobrze Pani siebie zna?

Wydaje mi się, że nieźle. Ale żeby się coś działo przed każdym koncertem, piszę nowy program. Inny układ piosenek, dodaję, wyrzucam. Techniczni stoją pod drzwiami i pytają: “Szefowa, jest już kolejność?”.

Cierpią z Panią?

No nie, bez przesady. Oni muszą tę kolejność przepisać i ponaklejać na scenie przed moim mikrofonem i muzykami. A potem ja i tak to zmieniam, bo jeżeli wyczuwam, że na widowni zima, to bez względu na kolejność, trzeba zagrać coś energetycznego, żeby ich pobudzić.

Czego jeszcze się Pani boi?

Pająków, ale myszy już na przykład nie. I okrutnych plotek. Takich jak ta, która ostatnio do mnie dotarła. Rzekomo w latach 70. miałam niepełnosprawne dziecko z Olbrychskim i oddałam je do domu dziecka. Dowiedziałam się również na stronie Kafeteria.pl, że są świadkowie. Czy pani da wiarę? Jedna osoba napisała, że siostra jej matki pracuje w tym domu dziecka i widziała, że ja tam przyjeżdżałam, ale bardzo rzadko. A to dziecko ma wodogłowie i ta “siostra jej matki” widziała, jak ono ciągle w oknie stoi. No ludzie!!!

A śmieszna plotka, bezbolesna?

Kiedy wyszłam w siódmym miesiącu ciąży na opolską scenę, pewna dziennikarka napisała, że się spasłam.

Jeszcze.

Kiedyś’ taksówkarz pyta mnie: “Dokąd panią zawieźć?”. “Na Ursynów” – ja na to. A on: “Nie do domu?”. Ja: “Do domu”. “Przecież ja wiem, gdzie pani mieszka” – mówi on. No to go pytam: “To gdzie ja mieszkam, proszę pana?”. “No, przecież pani ma ten dom za wysokim murem i tu podał nazwę dzielnicy”. Ja: “Nie, ja mieszkam na Ursynowie”. On: “Proszę pani, chyba ja wiem, gdzie pani mieszka”. Albo podobno ktoś mnie widział, jak tańczyłam nago w restauracji. Na własne oczy widział, chyba w Opolu! Albo kiedyś dzwoni do mnie mama i prosi, żebym nie nosiła pieniędzy w siatce na warzywa! Dowiedziała się, że ktoś mnie widział na ulicy z ażurową siatką, z której wypadały pieniądze. Byli naoczni świadkowie.

Ufa Pani tylko sobie?

Niestety tak, a to męczące. Wszystkich sprawdzam, ponieważ zdarza się, że ludzie, żeby sobie ułatwić życie, ściemniają. Zwłaszcza jeżeli ktoś’ mi mówi, że czegoś’ się nie da zrobić, to sprawdzam to. Ludzie są często leniwi. A ja wymagam od siebie bardzo dużo, starannie do wszystkiego się przygotowuję. Niedługo mam 40-minutowy show w Opolu. Muszę wiedzieć, co zagram, co będę miała na sobie, muszę kupić materiały, spotkać się z projektantką kostiumów, porozmawiać z reżyserem, odbyć dziesiątki prób muzycznych.

Łatwo się z Panią pracuje?

Jestem wymagająca, ale lubię nowe wyzwania, nowe projekty.

Powiedziała Pani, że na najnowszej płycie całkowicie oddała się Pani w ręce Smolika. Tak bardzo mu Pani ufa?

To moja druga płyta z producentem. Wcześniej wszystkie płyty tworzyłam z moimi muzykami. Ale to nie tak. Zanim zaczęliśmy pracę, omówiliśmy projekt, dogadaliśmy się muzycznie. Na pierwszym etapie, który jest moim zdaniem najważniejszy, ustaliliśmy tonacje, tempa, sposób grania. Wiedzieliśmy, czego chcemy, a chcieliśmy tego samego.

Kocham Różowe Czuby. Czy reaktywuje Pani tę grupę?

To była prowokacja. Moi muzycy ciągle proszą mnie, żebym grała “Dentystę” na koncertach. Namówił mnie wtedy do tej zabawy mój muzyk, który grał między innymi na harmonijce, niejaki Florek. Wrócił kiedyś ze zlotu harleyowców i przywiózł takie hasełko “dentysta-sadysta”. Jacek Bieleński, jego łódzki koleżka artysta, napisał tekst. Mój gitarzysta – muzykę. Postanowiliśmy zrobić numer punkowy i miało być tajemnicą, kto się za tym kryje. Planowaliśmy też koncert, na którym mieliśmy zagrać w metalowych maskach i wjechać na motorach na scenę. Niestety, ktoś wyklepał w radiu, że to ja. Ech, zdarzało mi się robić sporo rzeczy na granicy pastiszu. Jak country’owa “Szparka sekretarka” czy “Kolorowe jarmarki” z klatką z gołębiami, mimem z łapanki i maszyną do ostrzenia noży. Myślę, że gdybym zaczynała karierę na początku lat 80., to zaczęłabym od punku. Natomiast na początku lat 60. urzekł mnie Dylan i folkowe klimaty.

Gra Pani w serialu, ale domyślam się, że ma Pani inna rolę życia.

Przez wiele lat marzyłam, żeby zagrać w westernie. Nawet wymyśliliśmy z Piwowskim western w klimacie czeskiego kina, umiejscowiony w polskiej rzeczywistości. Bieszczady, prowincjonalny burdel, salon-gospoda. Ja miałam grać kowboja kobietę. Włosy, kapelusz, frędzle, skórzane spódnice. Moje ukochane klimaty. Danuta Rinn jako burdelmama. Niestety, nic z tego nie wyszło. Teraz chciałabym zagrać w filmie akcji, w strzelankach.

Gangstera czy policjanta?

Zbuntowaną policjantkę, która się nie daje byle bandycie. Uważam, że kobieta powinna walczyć o swoją niezależność.

Feministycznie to brzmi.

Eeee, nie jestem feministką, lubię mężczyzn, tyle że uważam, że mężczyzna nie powinien przechadzać się na przykład z reklamówką, bo to nie jest ciekawy widok. Nie lubię też, kiedy facet sprząta. Wolę, żeby zarobił na pomoc domową. Po pracy oboje z mężem biegamy boso, w wyciągniętych T-shirtach. W domu trzeba odpoczywać, a nie chodzić na obcasach.

W czym tkwi Pani tajemnica?

Na pewno pomaga mi mój repertuar, liczba wylansowanych hitów, których podejrzewam teraz nigdy bym nie wylansowała. Wtedy było dużo łatwiej. W PRL-u było jedno Polskie Radio, które chętnie grało polską muzykę. Do tego jedna telewizja i bardzo dużo programów muzycznych. Teraz wiadomo, wszystko musi mieć wysoką oglądalność i słuchalność, dlatego są te wszystkie tańce na lodzie. Najlepiej jeszcze, żeby w trakcie ktoś chociaż miał drobną kontuzję lub romans na parkiecie. Sprzedajemy wszystko. Zna pani ten dowcip, jak szczur pyta chomika: “Ty niby jesteś taki sam, wyglądasz podobnie, a jednak wszyscy biorą cię na ręce, dzieci cię głaszczą, kochają, karmią, nas szczurów wszyscy się boją i brzydzą, a my jesteśmy takie inteligentne”. Na to chomik: “Szczurku, bo ty masz ch…y PR”.

rozmawiała: Hanna Halek
zdjęcia: Aldona Kaczmarczyk
źródło: Machina 27/czerwiec 2008

Powrót