Maryla Evergreen

Powiedziała Pani kiedyś: “Jeśli wydawanie pieniędzy jest nałogiem, to jestem poważnie uzależniona”.

To prawda – jak każda kobieta uwielbiam buszować po sklepach i trwonić pieniądze. I to nie tylko na ciuchy. Nawet kupowanie pietruszki na straganie sprawia mi przyjemność.

A na co Pani wydaje najwięcej?

Na buty i torebki – to moja prawdziwa namiętność.

Może Pani swobodnie poruszać się po centrach handlowych? Fani nie atakują?

Oczywiście, że podchodzą i proszą o autografy, ale to nie jest wcale uciążliwe. Wręcz przeciwnie – lubię takie drobne dowody sympatii.

Nie płaci Pani swymi autografami?

Na razie nie. Chociaż pewnego razu, kiedy podjechałam na stację benzynową, okazało się, że zapomniałam portfela. Obsługa zatankowała na kredyt, mówiąc: “Pani Marylo, dowiezie Pani pieniądze w wolnej chwili”. Okazuje się, że ludzie mi ufają.

A propos, jakim samochodem podjechała Pani na tę stację?

Porsche 911. To prezent od męża.

Wykorzystuje Pani możliwości tego auta?

Owszem, lubię przycisnąć pedał gazu. Szczególnie na dobrej drodze, choćby na odcinku autostrady Kraków – Katowice. Mam nadzieję, że policjanci tego nie przeczytają – ale pozwalam sobie wtedy na jazdę z prędkością 220 km na godzinę. To ekscytujące przeżycie.

Teraz będzie Pani miała pewnie więcej okazji do szybkiej jazdy samochodem – przeniosła się Pani przecież niedawno do Konstancina.

Tak – to dom moich marzeń. Stary, prawie stuletni, z dala od miasta. Remontowaliśmy go przez kilka lat. Dobrze się Pani czuje w nowym miejscu? Wspaniale. Dom położony jest w lesie, po drzewach biegają wiewiórki. Najbardziej lubię poranki. Nigdzie się nie spieszę, robię sobie kawę i często siadam przed komputerem, aby porozmawiać z fanami na swojej stronie internetowej.

Trzeba przyznać, że ma Pani świetnie prowadzony serwis internetowy.

To dzisiaj bardzo ważne. Dzięki swojej stronie internetowej mogę bliżej poznać moich słuchaczy. Z niektórymi jestem nawet po imieniu. Zwierzają mi się ze swoich kłopotów w szkole, zawirowań uczuciowych, marzeń. Niedawno dostałam maila od braci zakonnych, którzy napisali mi, że odprawią za mnie mszę świętą. Zresztą, mam wielu fanów właśnie wśród księży!

Msza święta? Najlepszy prezent na urodziny…

Nie uznaję takich rocznic. Udaję, że ich nie ma. Nigdy wtedy nie świętuję.

Dlaczego?

Bo jestem kobietą. A one nie liczą lat

Czuje Pani presję showbiznesu, by być wiecznie młodą?

I to jak! Cały czas muszę dbać o to, aby wyglądać młodo, szczupło, zgrabnie. Oczywiście, moja publiczność akceptuje mnie taką, jaka jestem, ale to ja sama wyznaczam sobie standard własnego wyglądu. To stresujące, ale konieczne, jeśli chce się utrzymać w branży.

Kiedyś napisano o Pani: “Maryla Rodowicz jest wciąż taka sama”. Jak to się Pani udaje?

No cóż, mam dobre geny. To natura pozwala mi wyglądać ciągle młodo. Ale nie tylko. Dbam o siebie, odchudzam się, uprawiam gimnastykę, odwiedzam często kosmetyczkę i fryzjera. Mam również w sobie ogromną energię i pogodę ducha, które pozwalają mi ciągle skakać po scenie bez zadyszki. Interesuję się modą, ubieram się zgodnie z jej kanonami, starając się jednocześnie zachować własny styl. I dlatego nadal dobrze się trzymam

Czy jest Pani przykro, kiedy recenzent festiwalu w Sopocie pisze o występie Pani i innych gwiazd z Pani pokolenia: “emeryci”?

To było bardzo nieeleganckie. Przecież emeryt to ktoś, kto już nie wykonuje swojego zawodu. A to mnie nie dotyczy. Poza tym, żeby być gwiazdą trzeba trochę pożyć i dorobić się wielu sukcesów

Czy status gwiazdy nie pozwala Pani na odrobinę oddechu i luźniejszego podejścia do kariery?

Wprost przeciwnie! Tylko rodzi większy stres. Bo przecież tak dużo mam do stracenia! Najtrudniej jest utrzymać się na rynku przez kilka dekad. Trzeba sprostać wymaganiom kolejnych generacji, ciągle zdobywać nowych fanów i zachować przy sobie starych.

Dlaczego walczy Pani tak uparcie o młodych słuchaczy?

Widzę, że na koncerty przychodzą ludzie w różnym wieku. W tym sporo młodzieży. Chociaż śpiewają moje stare przeboje, chciałam zrobić coś specjalnie dla nich. Dlatego nagrałam album z piosenkami skomponowanymi i wyprodukowanymi przez ich rówieśników. Lubię stawiać przed sobą takie wyzwania. To ambicja pcha mnie do ich podejmowania.

Łatwo dzisiaj zdobyć młodą publiczność?

Myślę, że tak. Trzeba mieć przede wszystkim dobrego producenta. A Andrzej Smolik, z którym zrobiłam “Jest cudnie”, jest obecnie w Polsce najlepszy. Dlatego płyta odniosła sukces.

Podobno zwróciła Pani uwagę na Smolika już w 2002 roku. Chciała Pani, aby wyprodukował on powstającą wówczas płytę “Życie ładna rzecz”. Dlaczego nie doszło do tej współpracy?

Już wtedy chciałam, aby mój kolejny album wyprodukował ktoś “z innej parafii”. Do tej pory zajmowałam się tym sama z moimi muzykami. Myślałam o kimś, kto spojrzałby na mnie z innej strony, wydusiłby ze mnie coś nowego, utemperowałby mój charakterek. I kiedy usłyszałam nagrania Smolika, postanowiłam zaproponować mu współpracę. Niestety – ja byłam wówczas związana kontraktem z Universalem, a on – z BMG. Poza tym, właśnie pracował nad płytą Krawczyka. W efekcie znalazł czas jedynie na zremiksowanie jednej piosenki z mojej ówczesnej płyty – “Marusi”.

Podobało się Pani to, co Smolik zrobił z Krawczykiem?

Nie słuchałam tych płyt w całości, ale piosenki, które poznałam z radia, były ciekawe. Miały takie stonowane brzmienie, trochę przypominające country…

Smolik zmusił Krawczyka do ograniczenia ekspresji, w efekcie czego właściwie nie śpiewa on w tych nagraniach, tylko szepcze. Nie obawiała się Pani, że to samo czeka także Panią?

Ludzie, którzy mają kawał głosu, jak “Krawiec”, lubią się nim popisywać. Podobnie jest ze mną – też potrzebuję czasem ryknąć. A to nie zawsze jest potrzebne. Dlatego rozumiem, że nieraz trzeba trochę stonować ekspresję i stłumić emocje.

Jak spodobał się Pani pomysł, że nowe piosenki będą utrzymane w klimacie lat 60.?

Szczerze powiedziawszy byłam zaskoczona, że Smolik sięgnął aż tak daleko wstecz. To ciekawe, ale zarówno on, jak i Bogdan Kondracki i Paweł Jóźwicki, którzy produkowali mój poprzedni album, są zafascynowani Beatlesami. Uważają, że wszystko, co najlepsze w muzyce rozrywkowej, powstało w latach 60. Dlatego Smolik najbardziej ceni moje pierwsze płyty i od razu postanowił nawiązać do ich brzmienia.

Jako autorów piosenek wybrała Pani z jednej strony artystów ze swego pokolenia: Krajewskiego, Umer czy Cygana, a z drugiej – z generacji Smolika: Staszczyka, Nosowską czy Kayah. Nie obawiała się Pani, że ich utwory nie będą pasowały do siebie?

Nie. Z Kasią Nosowską miałam już do czynienia przy poprzedniej płycie. Znałam jej potencjał, ogromną wyobraźnię, wiedziałam, że potrafi pięknie pisać. Muńka Staszczyka cenię od dawna. Nawet chciałam, żeby napisał więcej tekstów na płytę, ale niestety nie miał czasu. Typowe dla niego poczucie humoru zawarte w piosence “Hej chłopcze” i tak ożywiło album.

To zapewne optymizm sprawia, że potrafi Pani nadal zaszaleć – czego przykładem niezwykła okładka do albumu, na której widnieje Pani ekscentryczny portret: nago na tygrysie!

To był pomysł Ani Głuszko, dziewczyny Smolika, która jest autorką wielu okładek do płyt. Tym razem wymyśliła sobie, żeby wystylizować mój portret na malarstwo słynnego prymitywisty – Celnika Rousseau. Namalowaniem obrazu zajęła się Joanna Kajzer z Krakowa. Oczywiście nie pozowałam nago – wysłałam jej tylko zdjęcie mojej twarzy. W pierwszej wersji portretu byłam jednak… za chuda. Dlatego poprosiłam ją o dodanie mi ciała. Tak też zrobiła. Efekt można podziwiać na okładce.

Ma Pani w swoim artystycznym życiorysie przygodę z aktorstwem. Estrada i telewizja to chyba bliskie sobie światy. Czy sceniczne doświadczenia pomagają przed kamerą?

W pewnym sensie tak. Lata koncertów nauczyły mnie pewności siebie i sprawiły, że pozbyłam się wstydu przed publicznymi występami. Dlatego dziś jestem otwarta na wszelki kontakt z widzem. Kiedy więc zaczynałam grać przed kamerą, zachowywałam się nadmiernie swobodnie. Machałam rękami, przewracałam oczami, robiłam śmieszne grymasy. Grałam trochę tak, jak w niemym kinie albo w kabarecie. Z czasem musiałam pozbyć się tego nadmiaru ekspresji, którego nabrałam przez lata występów na estradzie. I mam nadzieję, że to się udało.

Przecież bycie na scenie ma w sobie coś z aktorstwa.

Oczywiście. Ale to dwa zupełnie inne sposoby gry. Na estradzie trzeba być wyrazistym, aby dotrzeć nawet do najdalej siedzących czy stojących widzów. Kamera natomiast wychwytuje wszystkie szczegóły – przede wszystkim w wyrazie twarzy – dlatego trzeba unikać przerysowanych min i gestów. Bardzo lubię bliski kontakt z publicznością podczas występów. Wtedy mogę grać twarzą, oczami, spróbować ją wręcz “zaczarować”. Dlatego w przeciwieństwie do moich kolegów nigdy nie noszę na scenie ciemnych okularów. Chcę dobrze widzieć ludzi i chcę, aby oni widzieli moje oczy.

Występuje Pani już dobrych kilka lat w serialu “Rodzina zastępcza”. Zebrała Pani zapewne spory bagaż doświadczeń.

Oczywiście. Przeszłam przyspieszony kurs gry aktorskiej. Dziś czuję się, jakbym skończyła szkołę teatralną. Uczyłam się przede wszystkim podpatrując profesjonalnych aktorów – Piotra Fronczewskiego, Gabrielę Kownacką czy Joannę Trzepiecińską. Dużo pomógł mi także reżyser – Wojciech Nowak – pokazując, jak powinnam grać. Czasem aktorowi wydaje się, że wszystko sam wie najlepiej. A to nieprawda. Reżyser wie lepiej – jest czujny i umie poprawić aktora tak, aby jego gra pasowała do gry pozostałych członków obsady.

Jak się Pani czuła stając na planie obok gwiazd polskiego kina?

Miałam wielką tremę. Oni byli początkowo zaciekawieni moim pojawieniem się w serialu. Ale i trochę zirytowani. Bo oto nagle pojawia się wśród nich piosenkarka, tak jakby mało było w Polsce zawodowych aktorów. Dlatego starałam się być zawsze jak najlepiej przygotowana do zagrania swojej sceny. Dzięki dobrej pamięci, wyćwiczonej zapamiętywaniem dziesiątek tekstów, uczenie się kolejnych partii scenariusza przychodziło mi bez najmniejszego trudu. Dlatego wszystkie próby – czytane i sytuacyjne – wypadały dobrze i odbywały się sprawnie. Z czasem zaczęto mnie więc akceptować i szanować.

Wydaje się, że osiągnęła Pani wszystko, co można osiągnąć w polskim showbiznesie. Nie czuje się Pani jeszcze spełniona artystycznie i życiowo?

Do pewnego stopnia – tak. Ale nadal traktuję każdy koncert i każdą płytę jak wyzwanie do walki o słuchacza. W jednej ze swych piosenek śpiewa Pani: “Mam apetyt na więcej”. Na co jeszcze można mieć apetyt przy Pani sukcesach? Na jeszcze większe sukcesy. Na podbijanie kolejnych pokoleń. Na przetrwanie w sercach słuchaczy na zawsze.

Łatwo było Pani pogodzić karierę z troską o dzieci?

Oj, bardzo trudno. Miałam takie okresy w karierze, że bywałam gościem w domu. Ściskało mi się serce, ale wiedziałam, że muszę zarobić na rodzinę. Z czasem mąż zaczął mi bardzo pomagać. To nie ja chodziłam na wywiadówki czy występy szkolne moich dzieci, tylko on. Cóż, pewnych rzeczy nigdy się nie nadrobi.

Ale jesteście Państwo dzisiaj szczęśliwą rodziną…

Tak. Wychowaliśmy wspaniałe dzieci. Dwoje z nich mieszka i studiuje w Krakowie. Najstarszy syn na Uniwersytecie Jagiellońskim, a córka na Akademii Rolniczej. Mimo, że mieszkamy w innych miastach, często się odwiedzamy.

Podobno jest Pani adeptką kabały. Czy to ma zapewnić spełnienie tych marzeń?

Kilka lat temu znajomi zawiązali mi na ręce czerwony sznureczek, który ma przynosić szczęście i odganiać złe moce. Pomyślałam: “Czemu nie? Nie zaszkodzi, a może pomóc”. I zostawiłam go. Z czasem sięgnęłam po naukę kabały i okazało się, że bardzo odpowiada ona moim wewnętrznym przekonaniom: uczy żyć w harmonii z otaczającym nas światem i każe dawać innym tyle samo, ile od nich bierzemy. Dlatego nie traktuję kabały jako religii, tylko raczej jako bliską mi filozofię życiową.

Krzysztof Krawczyk powiedział kiedyś: “Gdyby nie wiara, już bym zwariował”. Gdzie Pani szuka schronienia przed bezlitosnym światem show-biznesu?

W domu, w rodzinie. Rzeczywiście, praca przynosi wiele stresów. Ponieważ lubię, żeby wszystko było zrobione na najwyższym poziomie, a nie zawsze się to udaje, muszę czasem zwalniać ludzi, którzy się nie sprawdzają… To wszystko okupuję bezsennymi nocami. Ale nie krzywduję sobie – sama wybrałam taki zawód.

rozmawiał: Paweł Gzyl
zdjęcie: Hanna Prus/Sony BMG
źródło: Miasto Kobiet nr 4/2008

Powrót