Madonna RWPG

Co Pani sądzi o treściach piosenek rockowych?

– Za dużo w nich spekulacji, zbyt wiele koniunkturalizmu. Dojrzali autorzy tych tekstów dość sprytnie wykorzystali zainteresowania młodzieży, oczekującej tekstów ostrych, krytykujących rzeczywistość. Moim zdaniem było to cyniczne. Cynizm wyrażał się głównie w tym, że ci -grubo po trzydziestce – panowie, jeden miał nawet znacznie po czterdziestce, posługując się slangiem młodego pokolenia, próbowali się dostosować do młodzieżowych oczekiwań i upodobań. Nie były to teksty pisane przez muzyków rockowych lat 80-tych, oczywiście z pewnymi wyjątkami, muzyków, którzy faktycznie są dość młodzi. Uważam, że muzyka była prawdziwsza od treści. W tej sytuacji wolę śpiewać o niepaleniu lub o miłości. Uważam, że jest to bardziej zdrowe i autentyczne. Nikt tu nikogo nie oszukuje.

Często stawiano Pani zarzut letniości w piosenkach, braku artykulacji własnych przekonań, programu, światopoglądu.

– A co, muszę być koniecznie piosenkarką “głęboką”? Na czym ta “głębia” w śpiewaniu ma polegać? Na dramatycznym filozofowaniu, na przekładaniu egzystencjalizmu na zapis nutowy? Piosenka miewa różne oblicza i różne zadania do spełnienia. Dlaczego mam być akurat tą piosenkarką walczącą, dzierżyć wysoko sztandar w dłoni, wypluwać jakieś niby-hasła?

Ale czym może nas pani wzruszyć? Czas mamy politycznie trudny, więc może potrzebne są inne piosenki?

– Bardzo słusznie. I są właśnie takie piosenki: “Mniej niż zero”, “Fabryka małp”, “Zamki na piasku”.

Pani piosenki są letnie, nie ma w nich odrobiny buntu i wobec tego nie odpowiadają oczekiwaniom ludzi, którzy są obecnie zgorzkniali.

– Jeżeli oczekują takich tekstów i takich przeżyć, to powinni wybierać się jak najczęściej do kabaretów, niech słuchają satyryków, przedrzeźniaczy i prześmiewców. Ja jestem piosenkarką, nie wentylem nastrojów społecznych!

Śpiewa pani piosenki tak różne, że właściwie nie ma w nich jednolitej linii repertuarowej, ani stylistycznej jednorodności. Odnosi się czasami wrażenie, jakby nie umiała pani dokonać zdecydowanego wyboru: i “Dentysta-sadysta”, i “Gejsza nocy”, i “Franek”, i “Szaprka-sekretarka” i – wielki, dramatyczny “Niech żyje bal”. Niech się pani dobrze przyjrzy – co pani robi?

– Robię to świadomie. Muzyka rockowa – w sposobie ekspresji i aranżacji – jest uboga. Jakie miałabym tutaj możliwości interpretacyjne? Tymczasem lubię rozmaitość, lubię różne formy muzyczne, bogactwo aranżacji. Lubię na przykład dowcipkować na scenie. Mam poczucie humoru, stąd właśnie piosenki takie, jak “Franek”, “Szparka-sekretarka”, “Gejsza nocy” i inne.

Przyjrzyjmy się pani karierze. Początki przypadają na końcowy okres polskiego big-beatu. Jednak nie związała się pani z tym nurtem. Czy big-beat wydal się pani zbyt prymitywny?

– Śpiewałam przeboje z repertuaru Karin Stanek i Niemena, pisywałam teksty do hitów Presleya i całego ówczesnego pokolenia rockowego: Beatlesów, Billa Harleya, Paula Anki, Neala Sedaki, Fandy Jackson. To była moja muzyka, na niej się wychowałam. Kiedy więc zaczęłam studiować w AWF i znalazłam się w zespole klubu “Relax”, był to mój repertuar.

Ale na VI Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie w roku 1967, na którym zdobyła pani pierwszą nagrodę, nie było śladu tego śpiewania.

– Na takim festiwalu nie wypadało śpiewać big-beatu, w dodatku na festiwalu odbywającym się w Krakowie. Kraków kojarzył mi się z Ewą Demarczyk, z zupełnie innym stylem śpiewania i z innym stosunkiem do muzyki i piosenki niż ten – nazwijmy to – ogólnoestradowy. Zaśpiewałam wtedy utwory Jerzego Andrzeja Marka do słów Kofty i Kreczmara. Zaśpiewałam inaczej – sztucznie i niepewnie. Rozstrzygnęła nagroda: zainteresowali się mną twórcy Radiowego Studia Piosenki – Agnieszka Osiecka, Wojciech Młynarski i Jan Borkowski. Poznałam w tym czasie Andrzeja Zielińskiego, Seweryna Krajewskiego, Katarzynę Gartner, Jacka Mikułę i tak zostało.

Pamiętam, że doszukiwano się w pani ówczesnym śpiewaniu światowych wpływów i wymieniano muzykę folk, country and western, ballady Dylana i Joan Baez. Czy rzeczywiście szukała pani takich wzorców?

– Wolałam ich od Rolling Stonesów. Byłam zafascynowana wówczas Dywanem i całym, modnym wtedy, “folkowym” nurtem. Wojciech Młynarski podsunął mi kilka tekstów amerykańskich ballad, a Andrzej Śmigielski, który pisywał polskie teksty do ballad Boba Dylana i paru standardów amerykańskich, prosił, żebym niektóre z nich wykonała. Byłam szczerze przekonana do tego, co robię.

Ten balladowy nurt wyrażał pewną filozofię, bliższą jednak kulturze i doświadczeniom amerykańskim, zwłaszcza na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w okresie dojrzałej formy hippizmu, eskalacji wojny wietnamskiej, rodzenia się w Stanach ruchów wolnościowych. Czy ta filozofia, czy raczej estetyka tej twórczości stała się pani rzeczywiście bliska?

– Nie da się oderwać jednego od drugiego. Ruch ideowo-atystyczny, o którym mówimy, miał ogromny wpływ na twórczość młodych na całym świecie i w różnych krajach przybierał różne formy. Moje pokolenie pobierało lekcje w 1968 i 1970 roku.

W tym, co pani śpiewała, nie było śladu tych lekcji.

– Stawiano mi różne zarzuty, ten jest najmniej uzasadniony, ponieważ od początku gorset pokoleniowy był dla mnie przyciasny. Nie należałam nigdy do żadnej organizacji, formacji czy federacji, z wyjątkiem jazzowej. Nie mam sobie tego za złe, że nie stałam się bardem pokolenia. Być może trudno mi zrozumieć rzeczywistość i nie mam recepty na poprawianie świata.

Wsiadła pani do “Szalonej lokomotywy”, kiedy już i Jasiński począł odstępować od intelektualnej formuły własnego teatru pokoleniowego, przechodząc do widowiskowej konfekcji.

– Najwidoczniej twórcy Teatru STU traktowali mnie dosyć lekko, bo kiedy oni walczyli wcześniej na barykadach i głosili rzeczy ważne, to ja jeździłam po festiwalach młodzieżowych i wojskowych. Byłam piosenkarką komercyjną i taką pozostałam. Jest to wybór świadomy, z tym że chcę robić swoje w sposób profesjonalny, możliwie na najwyższym poziomie, wiedząc, że jestem słuchana przez szeroki krąg odbiorców. Nie chcę ludziom wciskać kitu, w sytuacji, gdy kit wciska się ludziom naokoło.

O jakim “kicie” pani mówi?

– O obiecankach, mirażach i niespełnieniach. Piosenka jest formą dosyć lekką, ale ponieważ jest odbierana masowo, właśnie dlatego mam szansę powiedzieć czasami ludziom coś ważnego, albo ich rozczulić, rozśmieszyć. Żadna misja. Taki zawód.

A ideologia?

– Ideologia w piosenkarstwie? Kto w ogóle powiedział, że piosenka ma zawierać jakikolwiek program polityczny? Niech pani weźmie zeszyt tekstów Kory, wokalistki nr 1, ukochanej przez młodzież – jaki tam jest program?! Na przykład – “Paranoja jest gola”. Czytam pierwszą strofkę: “Jestem taka, jestem taka zmęczona/ Bolą mnie ręce, boli mnie głowa./ Tyle dzisiaj, tyle się dzisiaj stało./ Boli mnie serce, boli mnie całe ciało”. To nie jest utwór o paranoi, ani w sensie dosłownym, ani w przenośnym. To jest po prostu utwór o przemęczeniu. Imieniem Kory nazwano jedną z warszawskich szkół, zresztą słusznie, bo jest idolką młodzieży, młodą – w moim wieku.

Ależ z pani złośliwa zazdrośnica!

– Proszę pani, ode mnie się żąda “pokoleniowego manifestu”, tymczasem w muzyce lat osiemdziesiątych ten pokoleniowy program jest najwyraźniej pozorny.

Przecież wiele rzeczy przemija i pojawiają się nowi konkurenci, nowi idole. Czy pani nie chce tego przyjąć?

– Mam świadomość upływającego czasu, świadomość konkurencji. Kiedy na początku lat 80-tych pojawiła się u nas wielka fala rocka, poczułam się zagrożona. Była to jednak fala sztuczna. Muzyka rockowa istniała u nas przecież od lat, tyle, że często nie miała wstępu do studia radiowego, a tym bardziej telewizyjnego.

Co Pani zdaniem jest ponadczasowe w piosence?

– “Tango Milonga” i Mieczysław Fogg. W samej piosence, jako takiej, nie ma chyba nic ponadczasowego. Jest ulotna i przemija razem z modą. Jeżeli zostaje, jeżeli ją pamiętamy, to dlatego, że przetrwało to, czego ona była świadectwem, albo to, co wyrażała z sobie tylko właściwą lapidarnością i prostotą. Więc jeżeli jest coś w piosence, co nie przemija, to tylko dlatego, że to “coś” nie przemija w nas.

Była pani idolką lat siedemdziesiątych i pozostaje nią pani nadal, choć pojawili się nowi idole. Dano pani kiedyś malucha, mnóstwo kosztownych podarunków, nie wiedziano już czym panią obsypać. Piosenki w pani wykonaniu nadawano po kilkanaście razy dziennie. Musi pani żyć w stanie wiecznej euforii?

– Ta euforia jest konieczna w moim zawodzie, jeśli nadal mam działać bez taryfy ulgowej, całą pełnią. Radio nie jest bożkiem, do którego się modlę, ani przed którym klęczę, nasłuchując czy mnie nadają. To, że nadają, to zupełna oczywistość. Po to nagrywam. Mój zawód polega na natychmiastowym aplauzie. Nie mogę być, jak malarz, doceniana dopiero po śmierci.

Chce pani ciągle pozostawać pierwszą na estradzie?

– Jest to dla mnie tak oczywiste, że w ogóle się nad tym nie zastanawiam. Po prostu pracuję.

Na czym polega ta praca? Bo istotnie, opowiada się legendy o pani pracowitości?

– Nieprawda, nie jestem wcale taka pracowita. Pracuję na pół gwizdka, to znaczy chciałam powiedzieć, że wykorzystuję zaledwie 50 proc. Swoich możliwości. Warunki w naszym przemyśle rozrywkowym uniemożliwiają wykorzystanie całego potencjału pomysłów i talentu. Straszliwy pośpiech w telewizji, poganianie, mało czasu na dokładne przygotowanie całości, brak fachowców, którzy wiedzieliby jak należy atrakcyjnie i nowocześnie realizować programy rozrywkowe. Pośpiech, powierzchowność i brak kompetencji rodzą straszliwą chałturę.

Co byłoby ideałem?

– Fachowość i pracowitość – od oświetleniowca i człowieka przy konsolecie, po kostiumologa i reżysera.

Nie ma u nas takich?

– Będę robić teledysk z Januszem Wiśniewskim. Właśnie on może mieć tu wspaniały pomysł. Jest bardzo zdolnym plastykiem, czującym nie tylko formę, ale i materię, no i przede wszystkim ma on wyobraźnię, łatwość tworzenia skojarzeń. To bardzo ważne w teledysku. Chcę też namówić do współpracy Andrzeja Strzeleckiego. Trzeba zebrać grupkę takich zapaleńców. Telewizyjne programy estradowe są na ogół tandetne. Myli się ten, kto sądzi, że nie ma to większego znaczenia. Programy rozrywkowe w największym stopniu urabiają gusty odbiorców. Stąd się czerpie, nie z “Pegaza”. Później te nasze ubiory, maniery i inteligencja są takie, jak estetyka i poziom telewizyjnej rozrywki. Tandetny poziom bierze się z ogólnej niemożności, niechętnego stosunku do pracy, bo np. brakuje gwoździ do dekoracji, zaciął się magnetowid, inspicjent poszedł na kawę, a zdolnemu reżyserowi odechciewa się w takich warunkach pracować.

Niektórzy zarzucają pani pewną kiczowatość. Podczas festiwalu sopockiego spotkałam się właśnie z opiniami, że pani recital zawierał elementy kiczu – że zamiast różyczek, falbanek, zapasek i żywych gołębi, pojawiały się tym razem ćwiczenia ruchowe, sprowadzono na estradę starszego pana, który uprawiał z panią gimnastykę, dzieci, które wtórowały do cudzego przeboju “Suzanne”. Twierdzono, że starała się pani wysilać.

– Zawsze starałam się wysilać, żeby program był atrakcyjny. Zawsze coś wymyślałam na estradzie. Lubię inscenizować swoje piosenki. Lubię robić małe teatrzyki na estradzie.

Ale niektórzy twierdzili, że było to kiczowate.

– Jeśli się wychodzi na estradę na dwadzieścia minut przed, jak w Sopocie, to taki program nie może być nudny. Publiczności się podobało? Podobało.

Nie znosi pani krytyki?

– Ależ skąd! Zawsze uważnie słucham słów krytyki, ale i tak robię swoje.

W Sopocie słychać było gwizdy podczas pani recitalu…

– To miłośnicy zespołu “Kombi”, który występował po mnie, nie mogli się doczekać swoich ulubieńców.

Mówiono mi, że te gwizdy stanowiły również wyraz niezadowolenia części publiczności, spowodowanego pani pojawieniem się w telewizji w okresie stanu wojennego.

– W telewizji nie występowałam w tym czasie. Źle panią poinformowano.

Mimo to, korci mnie, by zapytać panią o osobisty stosunek do zjawiska bojkotu telewizji przez znaczną część artystów sceny i estrady. Może pani nie odpowiadać, jeśli pani nie chce.

– Nie, dlaczego, odpowiem. Uważam, że jest to zbyt poważny problem, aby milczeć, gdy ktoś pyta. Nie występowałam w telewizji, solidaryzując się z dużą częścią kolegów. Ogłoszenie stanu wojennego było dla wszystkich potężnym szokiem i artyści nie występowali w tym czasie w TV. Natomiast śmieszy mnie takie określenie, jak “Telewizja reżimowa”. Telewizja państwowa – niezależnie od systemu – zawsze jest “reżimowa”. Przecież nasza telewizja kilka i kilkanaście i kilkadziesiąt lat temu także była – w tym znaczeniu – “reżimowa”, a więc taka się nie stała nagle w okresie stanu wojennego. Przecież my wszyscy występowaliśmy w tamtej “reżimowej” telewizji sprzed 13 grudnia 1981. W moim przekonaniu – bojkot był wyrazem szoku i długotrwałego stresu po wprowadzeniu stanu wojennego. Powrót do TV nastąpił nie dlatego, że TV przestała być “reżimowa”, tylko dlatego, że formy życia społecznego w Polsce po odwołaniu stanu wojennego przybrały bardziej normalny charakter. Powrót do radia i telewizji stał się koniecznością – istnieć i pracować trzeba. Dlaczego miałabym nie wracać? Piosenkarze istnieją głównie dzięki radiu i telewizji. Gdyby chcieć być konsekwentnym, to trzeba by albo zmienić zawód i nie występować publicznie, albo wyjechać z kraju. Ani jedno, ani drugie mnie nie interesuje. Dosyć trudne jest łączenie sztuki z politykowaniem. Inna sprawa – trzeba liczyć się z publicznością, w końcu – jest się jej ulubieńcem i nie można jej zawieść. Trzeba też liczyć się z wartościami kultury. Gdyby większość liczących się artystów wycofała się, nasza współczesna kultura niewątpliwie by się cofnęła.

W ubiegłym roku odniosła pani znaczny sukces na festiwalu w Los Angeles. Czy otworzyło to pani drogę do pokaźniejszego sukcesu? Czy wyjedzie pani na dłużej?

– Dobrze jest od czasu do czasu sprawdzić się w znacznej konkurencji, gdyż przyzwyczajenie się do sukcesów odnoszonych w kraju może wpłynąć na to, że człowiek siądzie zadowolony z siebie. Zawsze dobrze robi takie sprawdzenie się za granicą, zwłaszcza w krajach, gdzie konkurencja jest niesłychanie silna, a poziom bardzo wysoki. Dobrze jest zobaczyć, jak dalece jesteśmy prowincjonalni, jak wysoko siedzimy na drzewie. Tym razem ta konfrontacja nie wypadła dla mnie najgorzej.

A czy zwracał się do pani któryś z zachodnioeuropejskich producentów?

– Myślę, ale znowu bardzo ostrożnie, że być może zaowocuje kontakt nawiązany ze mną po występach w Sopocie przez jedną z najbardziej liczących się firm z RFN. Muszę jednak spokojnie poczekać.

A jeśli znowu się nie uda?

– Jestem bardzo popularna w krajach socjalistycznych. Agnieszka Osiecka nazwała mnie nawet kiedyś “Madonną RWPG”. W razie niepowodzenia na innym obszarze, nie będę rozpaczać, jeśli nadal tą madonną pozostanę.

Dziękuję za rozmowę.

rozmawiała: Urszula Biełous
zdjęcie: Aleksandra Laska – Wołek
źródło: Polityka 6/1985

Powrót