Jest cudnie

“Choć już życia, psiamać, popołudnie / Jest cudnie” – śpiewa pani na swojej najnowszej płycie. To są wprawdzie słowa Magdy Umer, ale czy pani także uważa, że jest cudnie?

Kiedy człowiek ma dużo pracy, i to takiej, którą lubi wykonywać, jest akceptowany, ba, ma liczne grono fanów, to są już wystarczające powody, żeby powiedzieć: jest cudnie. Ja ponadto mam udane życie rodzinne, a to już więcej niż cudnie.

Ale w tej piosence pobrzmiewa gorzka nuta: owszem, jest cudnie, ale jednak “psiamać”.

No, psiamać, bo jednak popołudnie, poza tym życie nie bywa cudne od świtu. Różne rzeczy nas w życiu spotykają, nie zawsze miłe. Rozstajemy się, ludzie odchodzą, czas płynie nieubłaganie. Mimo to żyjmy tak, żeby jak najczęściej było cudnie.

Lada dzień wystąpi pani z recitalem w Opolu. Po raz pierwszy zaśpiewała tam pani równo 40 lat temu, w 1968 r. To także cudny jubileusz?

To przede wszystkim kawał czasu. Ale na szczęście nie wszyscy mają tego świadomość. Niedawno przyszedł do mnie po koncercie młody chłopak, może 15-letni, powiedział, że jest moim wielkim fanem i że zna jedną z moich pierwszych piosenek z… 1996 r. To było bardzo miłe. A na tym pierwszym Opolu wzięłam udział w koncercie Debiuty. To były czasy, kiedy wykonawca dostawał piosenkę z przydziału, od dyrekcji festiwalu. No i dostałam jakiegoś walczyka, choć w klubach studenckich śpiewałam wówczas rock’n’rolla. Wypadłam blado, nikt mnie nie zauważył. I słusznie, bo to było nic.

Ale w następnych edycjach Opola już nie było nic.

O, tak, i to już rok później. Miałam już swoich muzyków z klubu studenckiego na AWF, w 1969 r. wystąpiliśmy jako zespół Maryla i Jej Gitarzyści. Zagraliśmy w charakterystycznym stylu country, co było raczej nowością na naszym rynku. I mimo że piosenka też była narzucona, odważyliśmy się ją przerobić, poskreślać jakieś akordy i wykonać po swojemu. A w następnych edycjach Opola było coraz lepiej, już zaczęli dla mnie pisać znani kompozytorzy, m.in. Kasia Gaertner, Andrzej Zieliński.

Jak pani myśli, dlaczego jest tak, że dziś często słyszy się takie opinie: ach, dawniej to były przeboje, melodyjne, ze świetnymi tekstami, a dziś piosenka rozrywkowa stała się jakaś taka…

Nijaka?

Właśnie. Tak bardzo zmienił się show-biznes? A może gusta zmarniały?

Chyba jedno i drugie. Przede wszystkim kiedyś było inaczej, była inna rzeczywistość, było jedno radio i jedna telewizja. Nie było komercyjnych stacji, a co za tym idzie, nie było tak ogromnej presji komercji jak dziś. Nie było też walki o widza, bo ten widz i tak był, ponieważ nie miał dokąd uciec. Ludzie odpowiedzialni za kulturę bardzo jednak dbali o jej poziom. Nie tylko rozrywki, lecz także teatru czy filmu. Oczywiście można było postawić tylko na rozrywkę i robić wyłącznie takie programy jak na przykład w NRD, gdzie często się pojawiałam. W latach 70. na przykład odbywały się nieustające konkursy na teksty piosenek, garnęli się do tego poeci. Teraz tego nie ma, zniknął zawód – autor tekstów. Może dlatego, że jak ktoś sobie napisze sam muzykę, słowa, zaaranżuje to, a potem jeszcze wykona, to mu się dochód dobrze dzieli przez jeden. A może jednak te utwory są bardziej autorskie, może się czepiam, bo sama nie piszę.

Zauważyłem, że na “Jest cudnie” sięgnęła pani do tekstów wspomnianej Magdy Umer, Andrzeja Poniedzielskiego, Jacka Cygana, Marka Dutkiewicza, ale także do autorów rocka, Katarzyny Nosowskiej, Muńka Staszczyka…

W piosence ważna jest nie tylko muzyka, lecz także słowa. Nie chcę śpiewać ble-ble, dlatego sięgam do najlepszych autorów, jakich znam. Wychowałam się na dobrej literaturze, zawsze otaczali mnie poeci, a tak naprawdę moją wrażliwość ukształtował Kabaret Starszych Panów, który oglądałam od najmłodszych lat. To mnie zachwycało i nadal zachwyca. Dziś upadek słowa jest wręcz namacalny.

Wszędzie jest ble-ble?

Wystarczy nadstawić uszu, nie dotyczy to tylko sfery piosenki. Zdarza się, że kiedy udzielam wywiadu, jestem przerażona poziomem niektórych dziennikarzy. Wielu z nich nie potrafi zbudować poprawnego zdania. A przecież ci ludzie pracują w redakcjach, zajmują się słowem, które trafia potem do czytelników. Trudno się dziwić, że kultura języka jest w tak marnej kondycji, skoro w wielu poczytnych mediach panuje ignorancja i amatorszczyzna.

A radio?

W rozgłośniach komercyjnych się nie mówi, tam rządzi format. Dziś wszyscy się formatują, szukają targetu i ustalają playlisty. I jeżeli piosenka nie jest w formacie, to mówią: na drzewo. Inny przykład: w pewnym tygodniku dowiedziałam się, że nie zrobią ze mną okładki, bo u mnie nic ciekawego nie dzieje się w życiu. “Gdyby pojawił się jakiś młody kochanek, to może. Ale musi pani to zrozumieć, bo nawet Pudzianowi odmówiliśmy”. Tak właśnie wyglądają dzisiejsze media: albo musi być format, albo skandal, krew i trup. Na szczęście mam swojego odbiorcę, który przychodzi na koncerty i kupuje płyty. Moja “Jest cudnie”, muszę się pochwalić, w ciągu trzech tygodni pokryła się platyną.

Widać, że nie potrzebuje pani wsparcia mediów.

Potrzebuję, i to bardzo. Jednocześnie widzę, że mimo niesprzyjających okoliczności moje płyty się sprzedają nieźle, a na koncertach mam komplety. To chyba za sprawą szeptanej informacji, którą przekazują sobie Polacy. Pocieszające jest to, że społeczeństwo nie daje się sformatować, że nie ulega medialnemu ogłupianiu. Znam bardzo wielu młodych ludzi, którzy nie słuchają radia, a często, jak moje dzieci, żyją bez telewizora z wyboru, ale korzystają z internetu. To jest wielka siła, bo obok oczywistych śmieci można tam znaleźć naprawdę wartościowe rzeczy, o których w mediach jest cicho, a jednak ludzie się do nich dogrzebują. Często jest tak, że przyjeżdża do Polski jakiś artysta, gra w Kongresowej i choć nikt, wydawałoby się, go nie zna, to na koncercie jest full.

Z tego, co pani mówi, wynika, że lepiej czuła się pani jako artystka w Polsce Ludowej.

Och, to nadinterpretacja. To była kompletnie inna rzeczywistość. Artystom było łatwiej, komercja nie była wartością. Wszystko było dotowane, bilety na koncert przez zakłady pracy, teatry. Nic nie było rynkowe. Teraz cały system jest sensowny. Ale jest na pewno trudniej na przykład wypromować coś nowego, w dodatku niekomercyjnego.

A spotyka się pani jeszcze z zaczepkami, że jest pani “gwiazdą PRL”?

Teraz rzadziej niż w latach 90., ale jednak wciąż tak. Zdarza mi się jeszcze o sobie czytać, że byłam czołową gwiazdą czerwonej estrady albo pieszczoszkiem władzy. To są dwa moje ulubione określenia.

I kto to mówi?

Na ogół młodzi dziennikarze, których wtedy nie było na świecie albo dojrzewali w latach 80. Ale całkiem niedawno przeczytałam wywiad z Andrzejem Rosiewiczem, który stwierdził, że za czasów PRL nie mógł wyjeżdżać za granicę, bo władza się bała, że może coś chlapnąć, a wyjeżdżać mogli ludzie, którzy byli bezpieczni, tacy jak Rodowicz czy Skaldowie. W 1987 r. byłam z Rosiewiczem na trasie koncertowej w Australii, podczas której on się zachowywał bardzo nieelegancko. Gdy kończył swój występ, mówił ze sceny, że tam, za kulisami, czeka już ta “ulubienica generała Jaruzelskiego”. W ten sposób robił mi koło pióra wśród Polonii. Nie było to zbyt fortunne.

rozmawiała: Przemysław Szubartowicz
zdjęcia: Hanna Prus
źródło: Przegląd/09.06.2008

Powrót