Ja z podróży…

“Podróżować to żyć” – napisał Hans Christian Andersen w jednej ze swoich baśni. Ale największa polska piosenkarka wcale by się pod tym zdaniem nie podpisała. Bo ona podróżować nie lubi. Dla niej to męka, udręka, niepotrzebne zawracanie głowy. Ale tej ostatniej podróży, do Afryki, nie zapomni nigdy. Dlaczego? Ten wywiad nie jest tylko o tej jednej wyprawie. To rozmowa o najważniejszych podróżach w życiu. I o miłościach, które zawsze podróż prowokują.

Co Pani robiła w środku afrykańskiego buszu?

Poleciałam tam z grupą znajomych na przyjęcie urodzinowe przyjaciółki. To była dla niej niespodzianka. Tylko trzy dni. Zabrałam z Polski walizkę z dwoma kostiumami… na wszelki wypadek. Wiedziałam, że będzie tam fotografka Hania Prus… Nigdy nie byłam w Afryce i być może nigdy więcej nie będę. Okazało się, że warto było tam pojechać, bo kolory zapierające dech w piersi, klimaty niepowtarzalne. Na dodatek ludzie życzliwi.

Ciekawe, czy przyszliby na Pani koncert?

Moja muzyka jest rytmiczna. Sądzę, że spodobałaby się również miejscowym… Na tym przyjęciu urodzinowym śpiewał James Blunt, kenijska wokalistka Maia von Lekow i ja. Z gitarą, która przechodziła z rąk do rąk.

Afryka Afryką, ale Pani przecież nie lubi podróżować.

Nie cierpię podróży. Są dla mnie dopustem bożym. Całe życie na walizkach. Z konieczności. Muszę się tułać, wrzucać coś do tych walizek… Obce hotele. Poza tym podróże oznaczają zawsze jedno: pośpiech. Nigdy nie ma czasu, żeby się wyluzować, coś zobaczyć w sposób zorganizowany, zaplanowany. Walizki, pakowanie się, podróże nie są tym, co kocham.

O czym Pani myśli, kiedy startuje samolot?

Liczę te jedenaście sekund. Bo podobno tyle decyduje o dalszym, udanym locie. Boję się zawsze startu i lądowania. Za każdym razem przeżywam stres.

Przez całą podróż siedzi Pani spięta?

Czytam, nawet jak lecę 20 godzin, to czytam. Nie śpię, czuję niepokój. Pochłaniam grube książki, ale nie zasnę. Podobnie w czasie jazdy samochodem, kiedy menadżer wiezie mnie na koncert. Znam wszystkie zakręty i czuwam.

Ciekawi Panią świat?

Nie bardzo. Wystarcza mi polska przyroda, chociaż zawsze milej zanurzyć się w Morzu Karaibskim niż w Bałtyku. Za to ciągle marzę, żeby samochodem przejechać Amerykę. Wynająć duże auto i wyruszyć z dziećmi. Stany Zjednoczone zawsze mnie pociągały.

Co jest w nich dla Pani fascynującego?

Fantastyczna przyroda. Dwójka moich dzieci: Jędrek z Kasią rok temu pojechała w taką podróż. Przemierzyli trasę z Chicago do Las Vegas i z powrotem. Zobaczyli m.in. Wielki Kanion i Dolinę Śmierci, gdzie leżały kości, szczątki samochodów bez kół… Bo wiadomo, że jak komuś zabraknie benzyny, to tam nie ma zmiłuj, przylatują sępy, przybiegają hieny i dziękuję. Do tego przestrzeń. Niesamowita. I czerwona ziemia. W każdym stanie inne kolory. Tylko musiałabym mieć dużo czasu, po prostu się nie spieszyć. Żyję z kalendarzem w ręku. To kierat, który sobie sama narzuciłam. Dochodzi do tego, że wieczorem siadam z rodziną na kanapie, rozmawiamy, a ja mam notes przy sobie, bo nigdy nie wiem, kiedy wpadnie mi do głowy jakiś pomysł, co by tu jeszcze. Żyję swoim zawodem. Może nie potrafię odpoczywać?

Jaka była pierwsza podróż, która zmieniła Pani życie?

Kiedy pojechałam z Włocławka do Torunia, żeby wziąć udział w konkursie piosenkarskim. Zostałam zauważona, napisano o mnie w miejscowej gazecie, była publiczność, działo się. Potem opuściłam Włocławek, w którym chodziłam do szkół: przedszkole, podstawówka, liceum. Wyjechałam z tamtego środowiska do Warszawy, na studia. Tam był dla mnie wtedy wielki świat.

Co Pani wtedy straciła? Bezpowrotnie zostawiła za sobą?

Dzieciństwo, kluby sportowe, w których uprawiałam lekkoatletykę. Szkołę muzyczną, adoratorów.

Bała sie Pani tamtej pierwszej wyprawy?

Nie czułam strachu. Raczej ekscytację, fascynację i podniecenie. Jestem odważna. Zawsze taka byłam. Do tej pory mi to zostało. Wszelkie wyzwania artystyczne, dzikie kostiumy, zmiany stylu nie są mi straszne.

Włocławek – Warszawa. Pani życie zostało wywrócone do góry nogami?

Nie było w nim lęku. Znalazłam się na AWF-ie, bo byłam sprawna, bardzo dobrze zdałam egzaminy, w pierwszej trójce. A tak naprawdę chciałam studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Niestety, dwukrotnie się nie dostałam. A na AWF-ie zaczęłam śpiewać. Od razu. To były lata 60. Czas wielkiego rozwoju klubów studenckich. Ośrodków kultury alternatywnej wobec tej oficjalnej: dyskusyjne kluby filmowe, teatry offowe. A ja tak bardzo chciałam śpiewać. I ciach. I od razu. Od pierwszego roku studiów występowałam w klubach studenckich, jeździłam po Polsce. Wygrałam festiwal piosenkarzy studenckich w Krakowie.

Wtedy muzyka stała się dla Pani podróżą. Na całe życie.

Zaczęły się włóczęgi po kraju.

Walizki.

Najpierw mieszkało się w akademiku, byle jak. Wakacje? To namiot. Życie ze zbierania butelek…

… strach przed nudą stabilizacji.

Moje dzieciństwo to była wieczna podróż. Rodzina musiała się repatriować z Wilna tuż po wojnie. Ja się urodziłam na tzw. Ziemiach Odzyskanych, w Zielonej Górze. Byłam małą dziewczynką, kiedy ojca wsadzono do więzienia z powodów politycznych. Siedział tam aż do amnestii w 1956 roku. Moja mama została z dwójką dzieci oraz dziadkami. Złapała pierwszą lepszą pracę. Właśnie we Włocławku. Mgliście pamiętam długą podróż pociągiem. Mieszkaliśmy zawsze kątem w jakimś pokoju, w średnich warunkach. Wspólna łazienka, wspólna kuchnia – babcia nosiła z niej jedzenie owinięte swetrami, żeby było ciepłe. Toaleta, bywało, że znajdowała się na zewnątrz. Siermiężnie. I to pakowanie: filiżanki w gazety, talerze w gazety. Zawsze mnie ciekawiło, że zachowywało się parę bombek na choinkę. Reszta sukcesywnie się tłukła. Pamiętam dwie charakterystyczne, śmieszne bombki “stalinowskie”: jedna ozdobiona planem sześcioletnim, ujętym w cegiełki, druga z gołąbkiem pokoju.

Jednak oswoiła Pani to cygańskie życie. Oddała się mu niczym kochankowi.

Trochę mi się podobało, że żyję jak wolny ptak, że nie mam kotwicy, że był akademik, potem jakieś wynajęte mieszkania. Kolejne i kolejne. Kiedyś dostałam psa. W prezencie od narzeczonego w Pradze. Słodkiego bokserka, który strasznie demolował te wynajęte mieszkania i hotele, bo bokserek wszędzie ze mną jeździł. Gryzł meble, kiedy zostawał na parę godzin sam. Tak zdemolował pokój hotelowy w słynnym Bristolu, w który mieszkałam przez miesiąc, kiedy próbowałam napisać pracę magisterską, że później przez przez parę lat miałam tam zakaz wstępu. Pamiętam, jak właśnie w Bristolu spotykałam znanych pisarzy i hulaków – Janusza Głowackiego i Ireneusza Iredyńskiego. Powiedzieli do mnie kiedyś: “Podobno biegasz przez płotki?”. I ustawili w holu rząd foteli, a później kazali demonstrować moją sprawność. I skakałam, bo myślałam, że w Warszawie tak trzeba, że na tym polega lans.

A kiedy pojawiała się miłość, była Pani zakochana, to nie chciała się zatrzymać, zbudować czegoś trwałego, skończyć z tułaczką?

Zakochiwałam się zawsze gwałtownie, a kiedy po dwóch-trzech latach zasłona otumanienia spadała i wiedziałam, że to nie jest ten człowiek, pakowałam te swoje dwie walizki i jechałam do byle jakiego hotelu. Albo wynajmowałam mieszkanie. Zawsze szłam za fascynacją, nigdy to nie był związek podyktowany rozumem, tylko uczuciem. Gorącym.

Miała Pani wtedy coś swojego?

Właściwie tylko samochody. Mocno używane…, ale co tam. Ważne, żeby chociaż w linii były choć trochę sportowe. Zachodnie, co w latach 70. było wielkim szpanem. Pierwszym, który dostałam od narzeczonego, tego od bokserka, był fiat 850 sport… Żółty, przypominający troszkę wymarzone porsche. Ale jak dałam od niego nogę z tymi dwiema walizkami, to mi odebrał fiata. Potem był dwudrzwiowy fiat 128 sport, który później odkupił ode mnie Marek Grechuta i zderzył się z walcem drogowym, jadąc we mgle.

Były fiaty podobne do porsche, a mężczyźni?

Byli. Spotykani na korytarzu, w pracy, przypadkiem. Jak to w życiu. Tak było z menadżerem, Czechem Frankiem, z Danielem Olbrychskim, z którym wszystko zaczęło się od tego, że przyprowadził mojego pierwszego porsche po oblodzonej drodze z Lublina, czy z Krzysztofem Jasińskim, reżyserem musicalu “Szalona lokomotywa” Witkacego w Teatrze Stu w Krakowie. Jedną z głównych ról w tym przedstawieniu zaproponował mi Marek Grechuta, współautor muzyki. Oczywiście zakochałam się w pięknym reżyserze, łowcy kobiet. Wpadłam w lekką panikę, kiedy okazało się, że jestem w ciąży i że nie mam niczego: nie mam stołu, nie mam łóżka, widelca. No i domu. Bywało różnie: wzloty, upadki… Życie.

Sama, w ciąży i do tego bezdomna.

Był 1978 rok. Pojechałam wtedy w trasę do Stanów Zjednoczonych. Pierwszą w życiu trasę za ocean! Mój “techniczny” – człowiek od kabli, noszenia paczek, sprzętu – przed wyjazdem powiedział: “Maryla, moja żona Basia pracuje w spółdzielni mieszkaniowej. Może uda jej się coś przyspieszyć”. Bo ja byłam członkiem spółdzielni mieszkaniowej. Siedem lat. Czekałam na przydział, bo to były czasy, kiedy czekało się paręnaście lat. Spółdzielnia nazywała się “Oszczędność”. Kiedy wróciłam z USA, zobaczyłam światełko w tunelu – zaproponowano mi Ursynów, nowo powstające osiedle. No, to już było coś!

“Techniczny” i jego żona wyciągnęli Panią z bezdomności.

Był czas, że pomieszkiwałam u nich w kuchni. Wszystkie swoje ciuchy trzymałam w takim przezroczystym, wielkim worku, żeby wiedzieć, co, gdzie. Rozpoznawałam po kolorach. Spałam w kuchni na polówce – rozkładanym łóżku.

Od czego zaczęła Pani życie “na swoim”?

Moja mama kupiła mi pralkę, słynną “Franię”. Spałam na dmuchanym materacu. I miałam stolik turystyczny, z jakim jeździło się do lasu. I gra muzyka!

Pierwszy mebel?

Kupiłam stół w Swarzędzu. Chciałam mieć czarny i oni w tej fabryce mi go specjalnie pomalowali. Robili wtedy tylko jasne. Piękny stół, naprawdę świetny: duży, masywny. Potem stolarz zrobił mi szafki w kuchni. Majstrował je przez cztery miesiące. Ponieważ ciągle gdzieś jeździłam, nie mogłam go kontrolować, a on… zrobił sobie warsztat w moim mieszkaniu. Kiedyś wróciłam z jakiegoś festiwalu, chciałam z nim wreszcie porozmawiać, że to za długo trwa, ale zadzwonił ktoś do drzwi. Otwieram i widzę obcego człowieka: ,,Czy jest pan stolarz?” – pyta. Ja mówię, że “tak” i słyszę: “No bo on nam robi dwie szafki do łazienki.”… “Jak to robi?” – zdębiałam. “Pan stolarz” urządził sobie w moim mieszkaniu warsztat i pracował dla całego Ursynowa.

A worek? Dalej Pani miała go ze sobą?

O, bardzo długo. Zamontowałam taką belkę, do której wbijałam gwoździe, i oprócz niego dowieszałam kolejne.

Mieszkanie na Ursynowie wymyślił dla Pani “techniczny”. A dom w Konstancinie?

Jest pomysłem mojej mamy. Byłam w ciąży z drugim dzieckiem – Kasią. Stan wojenny. Mama mówi do mnie: “Słuchaj, ten Konstancin to takie znane miejsce. Piękne, przedwojenne wille, które po wojnie komuniści odebrali właścicielom i zakwaterowali w nich bezdomnych, bezrobotnych… Wiele rodzin w jednej willi”. Mama stwierdziła, że na pewno jakaś staruszka, której dach przecieka, z chęcią przeprowadzi się do mojego pięknego mieszkania na Ursynowie. “I ty się z nią zamienisz” – dodała. Za działki i wille płaciło się wtedy w dolarach. Pojechałam, zobaczyłam i się zakochałam w tym miejscu: las, stare domy z charakterem. I chociaż wiedziałam, że to finansowo nierealne, zaczęły się marzenia. Kiedy poznałam mojego obecnego męża, zaczęliśmy budować dom na Bemowie. W tzw. międzyczasie, już z trójką dzieci i psem, koczowaliśmy w jego rodzinnym domu na Woli. Tam zaczęło być ciasno. I znowu wróciły dmuchane materace, żeby wszystkich gdzieś położyć. Pies, wielki sznaucer, zwykł sypiać na głowie starszego syna Jaśka. Większość rzeczy była zgruzowana w garażu. Dobrały się do nich szczury, które upodobały sobie zwłaszcza pianino. Sporo rzeczy padło ich łupem. Po 12 latach mieszkania na Bemowie mąż w końcu zdecydował się na Konstancin. W ciągu czterech lat wyremontowaliśmy starą, stuletnią willę. Dzisiaj wydaje mi się, że mieszkam tam całe życie. To jest niesamowite. Mało tego. Wyparłam z pamięci te wszystkie domy, pokoje, mieszkania, które były pomiędzy. Konstancin to miejsce docelowe.

Co sie składa na Pani domową codzienność?

Choćby patrzenie na ogród. Wymyśliłam łazienkę z dwoma ogromnymi oknami i umywalką pomiędzy nimi. Jak staję rano przed nią, widzę ogromne drzewa. Zawsze było mi tego trzeba. Podobno według psychologii duże drzewa są symbolem czegoś stałego, trwałego.

Ma Pani swój kąt?

Wszystkie są moje. A najbardziej sypialnia, w której stoi biurko, komputer, panuje mój bałagan, leżą podręczne książki. Czego tam nie ma… Lubi Pani wyjeżdżać z rodziną? Robię to dla męża. Wyjeżdżamy gdzieś co roku. Do niedawna towarzyszył nam młodszy syn, bo on się jeszcze dawał zabierać. Teraz już niechętnie. Mówi: “Z wami nuda”. A “duże dzieci” mają swój świat.

Jak jest w podróży z mężem?

Bywało burzliwie, niemiło. Bo człowiek jest w jakimś pięknym miejscu i chce powiedzieć do drugiej osoby: “Czy ty to widzisz?!”, a tymczasem czuje się, jakby pojechał sam. Pamiętam nasz wyjazd na Malediwy z grupą znajomych. Byłam obrażona na Andrzeja za to, że poszedł oglądać przypływ beze mnie i w dodatku w towarzystwie półgołych koleżanek. Poszłam nad brzeg wyspy, siadłam, fale się rozbijały, a ja użalałam się nad sobą. Ale dotarliśmy się.

“Uczłowieczyłam męża” – powiedziała Pani kiedyś. Co to znaczy?

Kiedy poznałam Andrzeja, był inną osobą (śmiech). Taki trochę stary kawaler. Miał 31 lat, zarabiał sporo kasy, miał swoją firmę, palił cygara, jeździł dobrym samochodem, bywał na bankietach, bawił się. To było jego życie. Niezależny. A tutaj nagle poznał kobietę z dwójką dzieci. Dla niego trudna sytuacja. Musiał do tego dojrzeć. Myślał wyłącznie o sobie. Taki był. I nie lubił zwierząt. Kiedy wprowadziłam do domu koty, na początku patrzył na nie i pytał: “Dlaczego one tak blisko podchodzą? Chyba śmierdzą?”. A teraz, kiedy nadchodzi wieczór, sam pyta, gdzie są koty. I muszę iść, przynieść je na kanapę, żeby były blisko nas. Ja też domagam się uwagi (śmiech). Nie ma lekko. Musimy dostosować się do siebie, nie zamykać w swoich światach. Tym bardziej że dzieci rozjechały się i studiują daleko od domu. Ciągle mi ich bardzo brakuje.

Wtrąca się Pani do ich życia?

Nie dają mi szans. Staram się być taktowna. Chcę, żeby skończyły edukację i robiły to, co lubią. Kończą studia. Córka będzie zootechnikiem, Jasiek filozofem. A jednocześnie gra na gitarze. Hmmm… Nie wiem, co będzie robił. Jędrek studiuje “media”, ale najchętniej nocami gra na playstation i pochłania azjatyckie horrory. Myślę, że nie wiedzą jeszcze, na czym polega życie, co to znaczy życie samodzielne. Ale nie jestem pewna, czy muszą doświadczyć, jak to jest, kiedy nie ma krzesła, nie ma pracy, nie ma pieniędzy, śpi się u kolegi. Pomogę im zawsze. Mogą na mnie liczyć.

Które dziecko ma najwięcej z Pani charakteru?

Oj, każde z nich coś wzięło ze mnie: upór, poczucie humoru. Lubię z nimi być. Po prostu. Są bardzo zabawne. To samo nas śmieszy. Jan, tak jak Pani, gra na gitarze. Niedawno wziął plecak, gitarę i przemierzył góry Rumunii. Piechotą. Jego podróż, tak myślę, była szukaniem siebie. Wybrał trudniejszą drogę. Mógłby przecież pojechać pociągiem.

Może chciał więcej przeżyć, zaryzykować?

Tamte góry są nadal dzikie. Żyje w nich około trzech tysięcy niedźwiedzi oraz wilków. Jasiek mówił mi, że kiedy wieczorem rozbijał namiot i grał na gitarze, to widział w ciemności tylko błyszczące oczy.

Tych niedźwiedzi i wilków? Przyszły go posłuchać.

Tak. Jak mnie ostatnio hipopotamy w Kenii. Mówiłam do nich ciepłym głosem i po moim wyjeździe przyszły pod okna. Jestem pewna, że tęskniły. Są słodkie. Mają małe uszy, a reszty nie widać, bo jest pod wodą.

rozmawiał: Maciej Kędziak
zdjęcia: Hanna Prus
źródło: Gala 25-26/2010

Powrót