Dobra jak oscypek

MARKA OSOBISTA nr 1 w Polsce. Twarz Euro 2012, najpopularniejsza polska piosenkarka, matka, żona, ikona. Podczas koncertów porywa tłumy, tak samo jak 40 lat temu, gdy zaczynała. Ale w jej karierze nic nie obywa się bez wyrzeczeń. Żeby się zmieniać, wciąż iść pod prąd, wystawiać się na oceny, potrzebna jest odwaga. I ja ją mam – mówi “Sukcesowi” MARYLA RODOWICZ.

Dla Polaków jest pani trochę jak oscypek.

Jak to?

Jest pani ginącym gatunkiem, kimś, kogo należy chronić, opatentować. Nie ma pani żadnych odpowiedników na polskiej scenie. To zobowiązuje.

Ale jakby pani to porównanie do oscypka rozwinęła…

Maryla Rodowicz to osobny gatunek. Jak biały nosorożec, jak mercedes, jak drogi ser długo dojrzewający, jak Dom Perignon, czyli dobra marka. Jest pani kimś, kogo cechy indywidualne stają się w pewnym momencie uniwersalne.

Wow! Podoba mi się! Zwłaszcza biały nosorożec. Ale nie patrzę na to w ten sposób.

A jak?

Ja po prostu robię swoje. Staram się to, co robię, robić najlepiej, jak potrafię. Otaczam się zawsze najlepszymi ludźmi, najlepszymi muzykami i współpracownikami. Mam stały zespół, w którym panuje pewien reżim. Na przykład moi gitarzyści czy chórzyści nie mogą grać z innymi wokalistami w telewizji.

Słuchają się?

Wiedzą, że jakby co – zwalniam. Kiedyś zobaczyłam mój chórek w programie telewizyjnym. Z innym artystą. Były wakacje, wiedzieli, że jestem za granicą, i pewnie liczyli na to, że nie zobaczę. Ale było powtórzenie tego nieszczęsnego koncertu. Od razu zadzwoniłam i powiedziałam: “Wam już dziękuję”.

Dlaczego?

Bo gitarzyści to frontmani, grają bardzo charakterystycznie, decydują o brzmieniu zespołu, tworzą je. A chórek dociera się przez długi czas, głosy się zgrywają ze sobą po wielu koncertach. Wychowuję ich na własnej piersi i nie ma powodu, żeby inni sobie ich wypożyczali. Moje granice określa wyłącznie poziom muzyki, którą nagrywam, i to, jak gram na żywo. Na scenie muszę słyszeć za sobą energetyczne bębny, mocne gitary, czuć energię zespołu. To mi daje nieustannego kopa.

Dla nas jest pani marką osobistą numer jeden. W tej kategorii wygrała pani w najnowszym rankingu marek agencji Young & Rubicam z herbatą Lipton i telefonami Nokia. Jak to się robi?

Jak człowiek dużo pracuje, to zawsze coś dobrego z tej pracy wyniknie.

Nie za skromnie pani siebie ocenia?

Jestem już długo na scenie – 40 lat, więc miałam mnóstwo czasu, żeby zbudować tę markę. Nie miałam zresztą świadomości, że mogę być oceniana jako marka albo – posługując się językiem reklamy – jako brand. Nie po to zresztą pracowałam, żeby zyskiwać jakiekolwiek tytuły… To mój mąż, Andrzej Dużyński, który jest biznesmenem, uświadomił mi, że powinnam dbać o swój image, o PR, że powinnam inwestować w siebie, ponieważ jestem postrzegana właśnie jako marka.

Mąż doradza pani, jak kształtować wizerunek?

Czasami, w ogóle rodzina mnie wspiera. Młodszy syn na przykład ostatnio założył mi profil na Facebooku – minęło kilka tygodni i mam ponad pięć tysięcy fanów! Więc jakoś chyba ten tytuł najbardziej rozpoznawalnej marki osobistej przekłada się na sympatię ludzi.

Cieszy panią bycie marką?

No pewnie.

Marka ma jakieś cechy osobiste?

W tym badaniu, w którym wyłoniono najlepsze marki, respondenci zwracali uwagę na takie cechy jak: odwaga, konsekwencja, staranność, rozpoznawalność. Jestem konsekwentna w działaniu, wiem, czego chcę, i to realizuję.

Bez oglądania się do tyłu?

Bez, chociaż nie jest tak, że jestem pozbawiona uczuć i nie rozpamiętuję tego, co się stało. Przeżywam porażki, stresuję się, analizuję przyczyny, wyciągam wnioski. Ale to ja sama sobie wytyczam drogę i sama sobie zakreślam granice moich możliwości. To trudne, ale – jak widać – przynosi rezultaty.

Ktoś jest dla pani wzorem?

W moim zawodzie nikt nie jest dla mnie odnośnikiem. Wiem, że nie mam startu do artystów amerykańskich, ale jestem, gdzie jestem, i tego nie przeskoczę. Wszystkie zwycięstwa i porażki odnoszę tylko do siebie. Walczę sama ze sobą.

Ale czasem rozgląda się pani na boki?

Oglądam świat czujnie, reaguję żywo na to, co się dzieje w show-biznesie. Staram się nadążyć za przepływem informacji, np. śledzę wydarzenia w internecie – jestem jego wielką fanką. Poza tym oglądam teledyski innych, obserwuję sposób realizacji, co i jak się kręci.

Porównuje je pani ze swoimi?

No pewnie, ale głównie staram się nagrywać z dobrymi muzykami i producentami. I ważne są dla mnie teksty. Żeby to nie było “ble-ble”.

Żeby było lepsze?

Nie lepsze, ale bardziej oryginalne, inne. Na przykład teraz wydaję płytę zatytułowaną “50” – z piosenkami polskimi z lat 50., nagranymi w swingowych klimatach. Wiadomo, że jak się kręci klipy do muzyki, to z reguły jest tak, że film opowiada o tym, o czym się śpiewa. Mam ambicję, żeby teledysk był niebanalny i dowcipny. Namawiam świetnego rysownika Marka Raczkowskiego do współpracy.

Będzie to więc połączenie dwóch marek, dwóch różnych światów. Piosenkarka z gitarą, i rysownik o ciętej kresce. W dodatku społeczno-politycznej. To się uda?

Zobaczymy. Na pewno wyjdzie z tego coś innego niż zwykle, coś ciekawego. Sama nie wiem co. I to jest właśnie najfajniejsze.

Jak sprawdzało się takie podejście w latach 90., kiedy ludzie zaczęli kupować płyty CD? Bo wtedy chyba liczyło się głównie to, by przetrwać w nowych warunkach.

Nie było łatwo. W 1991 r. w empiku leżały sterty srebrnych krążków, wśród nich ani jednego mojego. Wpadłam w panikę. Postanowiłam działać. Agnieszka Osiecka pożyczyła mi pieniądze “na studio”. Nagrałam na nowo swoje największe przeboje. To była moja pierwsza płyta, wydana na CD, zatytułowana “Full”. Każdą następną nagrywałam ogromnym nakładem kosztów, bo zwykle towarzyszyły mi chóry, orkiestry, wyjątkowi muzycy.

Ale nie miała pani powodów do narzekań?

Oj, miałam, głównie z powodu mediów. W pierwszej połowie lat 90. jak grzyby po deszczu wyrastały nowe rozgłośnie radiowe. A w nich bardzo młodzi ludzie, którzy patrzyli na mnie jak na dinozaura i relikt dawnych czasów. Spode łba. Nie było łatwo przekonać ich do mnie. Wtedy nastąpił też wysyp młodych, świetnych artystów: Edyta Bartosiewicz, Hey, Kasia Kowalska, Wilki, Varius Manx z Anitą Lipnicką, Edyta Górniak, i to właśnie oni królowali na antenie.

Dla dziennikarzy to było nowsze niż pani piosenki.

Minęło sporo czasu, zanim młode pokolenie redaktorów usłyszało, że nieźle śpiewam, a moje piosenki to po prostu dobre kompozycje. Dopiero w drugiej połowie lat 90. pojawiło się światełko w tunelu. “Złota Maryla” (1995 r.), jedna z moich najlepszych płyt, to był przełom. Sprzedała się nie dlatego, że kogoś przekonywaliśmy do jej grania na antenie, ale dlatego, że ludzie chcieli jej słuchać.

Sukces “Łatwopalnych” też był zadziwiający. Ale czy dziś poezja w muzyce miałaby takie wzięcie jak kiedyś?

To też zależy od tego, czym się nasiąknie w młodości. Co nas kształtuje, czego słuchamy, co czytamy.

Zawsze miała pani ambicje literackie?

W moich czasach szkolnych w telewizji można było już zobaczyć Kabaret Starszych Panów – wyjątkowy pokaz klasy, erudycji, wdzięku literackiego i dowcipu. W domu było dużo książek, które pochłaniałam. Potem, w latach 70., miałam do czynienia z tekstami Wojtka Młynarskiego, Agnieszki Osieckiej, Jonasza Kofty. Od tego czasu wciąż ich poezja jest ze mną. Gdy wydaję płytę, dzwonię do dobrych tekściarzy: Andrzeja Poniedzielskiego, do którego mam zaufanie, Andrzeja Sikorowskiego, wcześniej do Jana Wołka. Zawsze mi zależy, żeby śpiewać o czymś, więc wybieram autorów, którzy mają coś do powiedzenia.

Teraz też pani robi sentymentalny krok wstecz, tym razem do lat 50. Co panią tak urzekło w latach stalinizmu?

Stalinizmu?! Ta muzyka była raczej w kontrze do tamtejszej ideologii. To był koszmarny czas dla Polski, i dopiero po śmierci Stalina w radiu obok muzyki ludowej można było nagle usłyszeć amerykańskie klimaty.

Kto to pamięta? W Polsce nie ma tradycji ponownego nagrywania takich starych kawałków.

Już na początku lat 90. po raz pierwszy pomyślałam, że jest tyle pięknych piosenek z okresu tuż po wojnie i że warto je przypomnieć. Rozmawiałam z mężem, który też był entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu, i ostatecznie stwierdziliśmy, że za wcześnie na to. Że zostanie to odebrane jako wyraz sentymentu do PRL-u i całego tego okropieństwa socrealistycznego.

Jako dziecko miała pani wiedzę, że są cenzura, stalinizm, czystki?

Ależ skąd! Mój świat to były dom, lalki, podwórko. Ale niedawno słyszałam, jak w radiu Maria Koterbska wspominała, że po nagraniu piosenki w latach 50. została wezwana na przesłuchanie do KC. Uznano, że jej swingujący sposób śpiewania zbliża się do imperialistycznej estetyki. Komuniści zrobili jej szlaban na radio i nie puszczali jej przebojów, a Koterbska broniła się, tłumacząc, że jest odwrotnie i że śpiewa w duchu muzyki radzieckiej. I… Kazano jej na dowód tego nagrać kilka piosenek z filmów radzieckich. Tymczasem to był kawał świetnej muzyki, inspirowanej amerykańskim swingiem i boogie-woogie, która rozwalała nudę socrealizmu i rozjaśniała rzeczywistość.

I nie bała się pani porównań?

Śpiewam po swojemu. Inaczej nie umiem. Nie śpiewam jak ktoś. Nie chciałam zresztą nikogo naśladować. Na początku nawet bałam się, że te aranżacje jazzowe nie spodobają się, że ludzie tego nie kupią, że to mało…

…komercyjne?

To też, ale również zupełnie inne od tego, co nagrywałam do tej pory. Moje dzieci namawiały mnie do zrobienia “50”. Mówiły: “Zrób to dla siebie”. Poza tym te piosenki to też pretekst do pokazania siebie w innej muzyce.

Dlaczego tak popularna piosenkarka jak pani miałaby obawiać się porażki? Myślałam, że Maryla Rodowicz może sobie pozwolić na szaleństwo.

W tej branży wlecze się za nami takie myślenie: Czy płyta się sprzeda? Czy muzyka jest “radiowa”, czyli czy będą ją puszczać w radiu? Czy się spodoba?

Dzieci akceptują to pani komercyjne oblicze?

Powiedziały: “Mama, już nie musisz być komercyjna. Dość oglądania się na słupki sprzedaży i na to, co powiedzą ludzie. Powinnaś nagrać tę płytę”. Im zawdzięczam, że “50” w ogóle powstała. Zależało mi, żeby na płycie było dużo dobrej muzyki, żeby grali najlepsi, żeby to była rzecz zrobiona ze smakiem. Ryzykowałam, że nie będzie typowo, a – co za tym idzie – nie sprzeda się. “Może powinnam zrobić bardziej komercyjny album?” – pytałam. Jedna z moich znajomych, po przesłuchaniu kilku piosenek, powiedziała: “Na szczęście ci się to nie udało”.

Artyści tacy jak Michael Buble, Amy Winehouse, Duffy czy Mayer Hawthorne wracają do swingu i do stylu Motown. U nas też zaczyna się “branie” na lata 50. i 60. Ludzie są zmęczeni tym, co słyszą w radiu i telewizji? Komercha już się przeżarła?

Głęboko wierzę w to, że większość ludzi w muzyce szuka czegoś wartościowego – niech to nawet będzie muzyka niszowa, ale taka, która ma w sobie “coś”. Natomiast sieczka, która wylewa się z polskiego radia, zniechęca do słuchania. To dla mnie taki stary pop. Rzadko w zalewie płyt – a słucham sporo – można znaleźć coś oryginalnego, piosenki stają się coraz bardziej podobne do siebie. Ale to nie do końca jest tak, że rynek daje się omamić. Reakcja ludzi bywa zaskakująca: ostatnio na popularności zyskują artyści, których, nie ma w ogóle w mediach. Dlatego nie warto kierować się sezonową modą, lecz robić to, w co się wierzy.

Czemu wciąż pani gra koncerty, nagrywa płyty? Przecież mogłaby pani już odpoczywać, odcinać kupony od tych 40 lat na scenie?

Ależ to mój świat, mój żywioł, ludzie przychodzą tłumnie i dobrze się bawią. Dlaczego miałabym przestać? Jeszcze wyglądam, śpiewam. I lubię robić to, co mnie napędza w życiu. Mam w sobie mnóstwo energii. I swoje metody, żeby ją wyzwolić w odpowiednim momencie.

Jakie?

Na trzy godziny przed koncertem do nikogo się nie odzywam. Naładowuję się. Siedzę z gitarą, rozśpiewuję się, piszę kolejność piosenek – za każdym razem inną, żeby się coś działo, żeby zaskoczyć muzyków. Przebieram się, wożę wiele zestawów kostiumów, na jeden koncert taszczę parę waliz. Mnie samej sprawia przyjemność, jak wychodzę na scenę, taka naładowana energią i daję czadu… Łaaaaa.

Sprzedaje pani tę energię ludziom?

Uwielbiam ten moment wyjścia na scenę: wydaję wtedy bojowe okrzyki, jak artysta cyrkowy przed skokiem śmierci, grzebię nogą jak koń przed biegiem. No i ta niepewność, czy tym razem się uda.

Bywa, że się nie udaje?

Przeważnie publiczność też jest naładowana: krzyczą pod sceną, śpiewają. Ale czasami muszę się wgryźć w tłum, rozpracować go, orać, drapać…

…pazurami?

Wczepiać się w tę scenę, wyrywać deski – ale nie odpuszczam. Nie poddaję się. Czasem później przychodzi euforia, to zbliżenie z publicznością, ale czasami się nie udaje…

I gdyby była pani kimś innym – zajmowała się np. sprzedażą sadzonek albo uczyła dzieci – też by pani była taka? Nie załamałoby się pani życie?

Trudno powiedzieć, ale ja bardzo angażuję się w to, co robię. Mam analityczny umysł. Muszę wiedzieć “dlaczego?”. Jak coś się nie udaje, długo analizuję przyczyny.

Aż wpadnie pani w depresję? Miewa pani doły?

Bywa…

I bierze pani swoje porażki zupełnie na chłodno?

Ale gdzie tam na chłodno! Jestem bardzo emocjonalna, porywcza wręcz. Rozbieram na czynniki pierwsze, myślę, gdzie popełniłam błąd, co można było zrobić, żeby go uniknąć. W pierwszym momencie wściekam się. Od razu bym się awanturowała. Klnę i krzyczę. Mąż mówi: “Maria, ochłoń, zanim gdzieś zadzwonisz. Uspokój się, poczekaj 10 minut, potem rozmawiaj. Więcej dyplomacji”.

Dobrze jest mieć takiego anioła stróża.

O tak.

Oprócz tego, że jest pani najlepszą marką osobistą, została pani też wyróżniona jednym z czterech tytułów Twarzy Euro 2012, obok m.in. Lecha Wałęsy. Nie za dużo tych zaszczytów naraz?

Nie pracuję dla zaszczytów. Chociaż mnie cieszą. Zresztą dla rozładowania oficjalnej atmosfery za kulisami zagrałam sobie z prezydentem Wałęsą, moim idolem, w piłkę.

O! Czyli na serio zapaliła się pani do idei mistrzostw. Nagra pani polski hymn Euro 2012?

Czy moją piosenkę wybiorą (bo pewnie będzie konkurs na hymn), to się okaże. Przed Euro 2012 zaleją nas futbolowe hity, tak jest zawsze. Kiedy wracałam z gali, zadzwoniłam pod wpływem impulsu do Seweryna Krajewskiego i powiedziałam mu o pomyśle na piosenkę mistrzostw. W ciągu kilku dni napisał muzykę, zadzwonił i powiedział, że jest gotowa. I dla mnie to będzie hicior.

Myśli pani, że gdyby nie była fanką piłki nożnej, też by panią wyróżniono?

Organizatorzy wiedzą, że lubię oglądać mecze i je komentować. Ba, utarło się, że jestem specem w tej dziedzinie. Zawsze przed rozgrywkami dziennikarze dzwonią do mnie, żebym wytypowała wynik. Jestem na bieżąco z doniesieniami z boisk: codziennie przeglądam w internecie informacje sportowe. Wiem, gdzie jaki mecz, kto z kim gra.

Ma pani z kim pogadać o sporcie?

Moim “consigliere” w sprawach piłki nożnej jest najstarszy syn Jasiek. Kiedy mam zamówienie na skomentowanie jakiegoś meczu, dzwonię do niego. Jasiek mówi: “Nie mogę rozmawiać, jestem w bibliotece”. Mówię: “Synek, to wyjdź, mam ważną sprawę”. I Jasiek opowiada, co wie na temat danych rozgrywek, ja sobie to notuję i jestem świetnie przygotowana do skomentowania meczu.

Co by pani radziła naszej kadrze przed Euro 2012?

Jest w niej kilku świetnych piłkarzy z polskimi korzeniami, ale urodzonych poza Polską. U nas są gwiazdami, a we własnych klubach niekoniecznie, za to są świetnie wyszkoleni. To nie najlepiej świadczy o naszej piłce.

Trzeba postawić na trenerów?

Też, ale przede wszystkim trzeba stworzyć system. I zadbać o kondycję piłkarzy. Jeśli wykształcenie sportowca zajmuje około 10 lat, to sporo nam brakuje do innych krajów europejskich, gdzie szkoli się piłkarzy od dzieciństwa.

Uważa pani, że jest aż tak źle?

Przeciwnie, jest coraz lepiej. Począwszy od katastrofalnego meczu z Kamerunem, przez dobry z Australią, potem z USA, po mecz z Urugwajem, nasi piłkarze grają lepiej. Już widać w tym myśl, już się ta piłka “klei”. Trenerowi Smudzie trzeba dać szansę, podobnie jak innym. Najlepiej widać to właśnie na przykładzie Legii, której nie wróżono dobrze po pierwszych przegranych. Dziś kolejny raz wygrywają, co dowodzi, że w piłce potrzebna jest zimna krew i na efekty trzeba poczekać. No, a sukcesy Lecha Poznań to rewelacja.

Może pani patrzy na to na zasadzie analogii ze światem muzyki? Sportowcom potrzebne jest wsparcie fanów, tak jak artystom?

Piłka nożna ma o wiele większe wsparcie w Polsce niż artyści. Fanów piłki jest więcej niż fanów Maryli.

I czuje pani, że show-biznes jest łaskawszy dla pani niż dla innych artystów?

Być artystą nie jest łatwo. Show-biznes wygląda inaczej z perspektywy przeciętnych muzyków i aktorów trzeciego planu, którym los poskąpił szczęścia, a może odwagi. Sama jestem ciekawa, jak patrzą na to wszystko. Czy zżera ich frustracja? Czy pogodzili się z tym, że odtwarzają cudze role? Czy nie żal im prawdziwej sceny, bycia rozgrywającym?

Dlaczego pani myśli, że brak im odwagi?

Żeby się zmieniać, wciąż iść pod prąd, wystawiać się na oceny – potrzebna jest odwaga. Przez chwilę pracowałam z dwiema świetnymi chórzystkami, w okolicach 2002 r. Potężne, zachwycające soulowe głosy.

Pamiętam te dziewczyny. Nie śpiewają teraz w “Tańcu z gwiazdami”?

Te same. Miały wtedy sporo ciała. Mówię do nich: “Słuchajcie, bądźcie takie, jakie jesteście, ubiorę was w gorsety, krótkie spódniczki, zrobimy wam wielkie fryzury afro i będziecie trochę prowokować. Będziecie gwiazdami”. Niestety nie chciały.

Nie chciały?

Nie, nie chciały się rozebrać, nie chciały pokazywać ciała, wolały swoje długie “namioty”.

W ich przypadku talent nie wystarczy?

Talent to zaledwie początek. Jeśli ktoś nie ma tej wewnętrznej busoli, która będzie mu nakazywała, jak sobą pokierować, to przepadnie. Ważne są determinacja, pomysł na siebie i niepoddawanie się. Trzeba umieć siebie wymyślić i wierzyć w to. Walczyć do końca.

Prowokować też?

Tak, bo ja naprawdę lubię prowokować. Gdybym w ten sposób nie rzucała wyzwań innym, a przede wszystkim sobie, pewnie szybko by o mnie zapomniano. Podczas koncertu sylwestrowego, kiedy występowałam razem z Doda, włożyłam gorset i odsłoniłam ramiona. Byłam pewna, że Doda wyjdzie w majtkach. I co? Miałam narzucić na siebie jakiś namiot, bo nie wyglądam jak blond laska i jestem parę lat starsza? O nie! No i kiedy zrzuciłyśmy peleryny, okazało się, że obie mamy gorsety i podwiązki. To było jak mrugnięcie okiem w stronę publiczności: “Mam do siebie dystans, potrafię się bawić swoim wizerunkiem”.

Lubi pani nosić wysokie buty, obcisłe gorsety?

Obserwuję trendy, wiem, co się nosi. Siedzimy ze stylistką nad kolejnymi numerami “Vouge’a”, zastanawiamy się, co by tu wykombinować na następne koncerty.

I jakie są te ciuchy?

Seksowne. Dziś i Beyonce, i Christina Aguilera też chodzą w majtkach, ale mnie to nie dziwi. Show-biznes żyje seksem… Zresztą nie tylko on. Nawet telefony czy kafelki są reklamowane przez rozebrane dziewczyny. Oczywiście są artystki zapięte pod szyję, skromne i dla nich też jest miejsce.

Ale pani zawsze inaczej się ubierała.

Ubieram się jak młoda kobieta, tak czuję i tak lubię. Robię to też dla innych kobiet, zniewolonych przez dyktat pracy, Kościół czy opinię publiczną. Daję przykład, że po 50. roku życia też można interesująco wyglądać, nosić legginsy, krótkie spódnice, gorsety, obcisłe sukienki i świetnie się przy tym bawić. Dlaczego kobiety mają chodzić okutane w kurty czy uniformy i dobrze się w tym czuć?

Jak na panią patrzyły kiedyś?

W latach 80. chodziłam do szkoły na wywiadówki do swoich dzieci. Inne mamy siedziały obok, ubrane niczym zakonnice w szare spódnice do kostek, i oglądały mnie jak kosmitkę. Pewnie myślały, że mi wolno więcej, bo ja przecież żyję trochę inaczej…

Dzisiaj piszą do pani listy?

Zdarza się. Dziękują, że jak mnie widzą, to rozumieją, iż można inaczej się ubrać i też inaczej żyć. Walczyć o siebie, nie poddawać się. Daję im sygnał, że mogą zaszaleć. I zrobić coś dla siebie.

rozmawiała: Anna Gromnicka
zdjęcia: Justyna Cieślikowska
źródło: Sukces 12/2010

Powrót