Damą estrady być

Na gitarze zaczęłam grać bardzo dawno, kiedy jeszcze chodziłam do szkoły muzycznej. Pod jedną pachą nosiłam wtedy skrzypce, pod drugą gitarę. Trochę nauczyłam się od moich kolegów, trochę sama i tak grałam przez parę lat. Potem, na początku studiów zainteresował mnie “folk” amerykański. Nasłuchałam się tego bardzo dużo i to był mój pierwszy repertuar.

Śpiewanie z gitarą sprawia wrażenie czegoś bardzo kameralnego, gitara jest instrumentem, z którym można usiąść wszędzie, na trawie, czy przy budce z piwem, i można wszystko wyśpiewać. Zresztą nie bez powodu zwłaszcza młodzi ludzie łapią za gitarę i wyśpiewują to, co mają na sercu. Brałam ostatnio udział w koncercie inaugurującym Festiwal Piosenki Studenckiej. Był to ogromny koncert w Teatrze Słowackiego, na który zostali zaproszeni laureaci poprzednich czterech festiwali. I tam miałam okazję usłyszeć takich ludzi, których nigdy przedtem nie słyszałam. Niemal wszyscy wychodzili na scenę z gitarą. Bardzo piękne rzeczy ci ludzie tworzą, właśnie ten nurt mi odpowiada. Piękna poezja, bardzo ciepła i zarazem bardzo określona. To był koncert bardzo odbiegający od sztampy i szmiry estradowej. Naprawdę, bardzo się cieszyłam, że mogłam wziąć w tym udział.

Na początku była więc szkoła muzyczna w której uczyła się w klasie skrzypiec. Przeszła zresztą przez chyba wszystkie możliwe zainteresowania artystyczne – śpiewała, tańczyła, recytowała, występowała w dziecięcych teatrzykach, malowała. Z dumą opowiada o swoich sukcesach sportowych – młodzieżowym mistrzostwie północnej Polski w biegu na 80 metrów przez płotki z wynikiem 12,7 sekundy. I to po dwu miesiącach treningów. Tę sportową karierę przerwali szybko rodzice, zaniepokojeni poważnymi kłopotami z matematyką.

Mimo dość wczesnych kontaktów z piosenką droga Maryli Rodowicz do zawodowego piosenkarstwa była okrężna. Był okres, kiedy chcąc pójść w ślady matki zdawała na Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie i wracając do sportu… mimo woli zrobiła krok w kierunku piosenki. Stało się to za sprawą uczelnianego klubu studenckiego “Relaks”, w którym śpiewała z zespołem “Szeptany”. Z rozlicznych dziecięcych i młodzieńczych zainteresowań pozostała więc już tylko piosenka. Coraz częściej wychodziła na scenę, coraz bardziej usamodzielniała się.

Zaczęła od laurów na VI Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie, gdzie otrzymała nagrodę ex aequo z Markiem Grechutą. Stąd był już tylko jeden krok od amatorskiego śpiewania w klubie do profesjonalizmu. Festiwalowa nagroda stała się, jak zwykle, przepustką do studia radiowego, a poprzez radio do masowego odbiorcy. Jej ówczesny repertuar opierał się na piosenkach wzorowanych na amerykańskich balladach. Śpiewała je z towarzyszeniem swoich gitarzystów, sama zresztą również akompaniując sobie na gitarze. Wspólnie dokonali pierwszych nagrań, wspólnie odbyli pierwsze większe koncerty, wspólnie wypracowali własny styl. I czekali na pierwszy wielki przebój.

Na razie jednak nie zanosiło się na to. Cóż, moda na amerykańskie ballady zaczynała przemijać. A poza tym, nie ma co się oszukiwać, śpiewane przez Marylę piosenki były w przeważającej większości bardzo przeciętne. Nierzadko po prostu nudne. Przełom nastąpił dopiero za sprawą festiwalu opolskiego i piosenki “Mówiły mu”. Piosenki, która nie będąc w żadnym wypadku muzycznym arcydziełem, miała jednocześnie wszelkie cechy przeboju i znakomicie pasowała właśnie do Maryli Rodowicz. Premiera odbyła się w “Kabaretonie”, a Maryli towarzyszył zespół “Hagaw”. W parę dni później zaśpiewała ją na koncercie laureatów. Od tego dnia cała Polska znała Marylę – długowłosą blondynkę z przepaską na czole, charakterystycznie pochylona ku mikrofonowi ponad swoją, za wielką jak gdyby, gitarą. Potem łatwiej już przyszły kolejne przeboje, utrzymane również w konwencji balladowej – “Ballada wagonowa”, “Jadą wozy kolorowe” i nagrodzona na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu: “Gdy piosenka szła do wojska”. Chyba już wtedy zaczynały się pojawiać pierwociny czegoś nowego w stylu piosenkarskim Maryli Rodowicz. Powoli zaczyna odchodzić od ballady w jej czystej, klasycznej postaci. Coraz częściej słuchacze zaczynają się przekonywać, że Maryla potrafi zaśpiewać utwory znacznie trudniejsze, jak chociażby “Z Tobą w górach”.

Pozornie nic się nie zmieniło. Jednak w szeregach jej sympatyków nastąpiło duże przegrupowanie. Wielu spośród nich zraziło się poszukiwaniami, pojawiali się nowi – ale ogólnie biorąc pierwszy entuzjazm przygasł. Spadła też liczba sprzedanych egzemplarzy płyt – jej popularność była w pewnej mierze wynikiem siły rozpędu. Cóż, tak zazwyczaj bywa, kiedy wykonawca zmienia styl, nawet jeśli robi to w sposób umiarkowany.

Właściwie Maryla Rodowicz nigdy nie zarzuciła całkowicie piosenki kameralnej, balladowej. Wykonuje ją do dzisiaj, ale nie stanowi ona już podstawy jej repertuaru. Zeszła niejako na dalszy plan, może wbrew sympatiom samej Maryli, stając się dodatkiem do jej aktualnego repertuaru, ale ten repertuar to już utwory całkowicie odmienne. Zmieniła się też sama Maryla. Z “dziewczyny z gitarą” przekształciła się w piosenkarkę z prawdziwego zdarzenia, mającą swój własny styl. Oczywiście od piosenek balladowych nigdy nie odeszłam. Na swoich koncertach świadomie wracam do mojego pierwszego repertuaru, a poza tym nawiązuję do niego repertuarem obecnym. To już nie jest jednak kwestia stania z gitarą, tu chodzi o charakter tekstów, sprawy, które się w nich porusza. Choćby moja ostatnia piosenka – “Remedium” (Wsiądź do pociągu byle jakiego…”).

Z różnych powodów obudziły się we mnie zainteresowania odmiennymi gatunkami estradowymi. Nagle przy jakimś programie telewizyjnym, okazało się, że potrafię się wygłupiać, że mam jakiś dystans do samej siebie i mogę stworzyć jakąś scenkę pastiszową. W związku z tym zostało napisanych kilka piosenek właśnie o charakterze pastiszowym, takich jak “Dama być” czy “Nie ma jak pompa”, przy wykonaniu których sama znakomicie się bawię. Może nawet lepiej niż publiczność? Właśnie tego typu piosenki jak wspomniane już “Nie ma jak pompa”, “Damą być”, czy “Sing-Sing”, “Zdzich”, “Krąży, krąży złoty pieniądz”, i “Bossa nova do poduszki”, są wyraźnie kolejnym etapem rozwoju artystycznego Maryli Rodowicz. Związany jest on z osobą obecnego kierownika artystycznego jej zespołu, Jacka Mikuły, który jest zresztą kompozytorem wielu piosenek. Wraz z jego przyjściem zmienił się również skład zespołu, włączono do niego nowe instrumenty, sformowano żeńską grupę wokalną, co w efekcie stworzyło nowe brzmienie podkładów muzycznych do piosenek.

Wydaje się, że ta właśnie linia repertuarowa była strzałem w dziesiątkę. Świadczy o tym chociażby fakt, że ostatnie piosenki są akceptowane zarówno przez nasto- , jak i dziesięciolatków. Kto zresztą wie, przez których bardziej? Dużą popularnością cieszy się też najnowsza płyta “Sing-Sing”. Nowy styl? Najpierw były teksty, które mnie zainspirowały. Były to teksty Agnieszki Osieckiej, która wiadomo, jaka jest poetką i jak potrafi pisać. I w momencie, w którym przeczytałam te teksty, zobaczyłam od razu formę, a co za tym idzie, takie, a nie inne opracowanie muzyczne, nawiązujące do muzyki lat trzydziestych. Nie chcę tu mówić “retro”, bo jest to słowo zdewaluowane i okropne. Ten styl jest dziś modny, powstało w nim wiele różnych piosenek. Ja jednak mam jakiś dystans do niego i dlatego raczej użyję określenia “pastisz”. Myślę, że dzięki tym piosenkom mój koncert jest barwniejszy. Bo przecież coś się w nim nagle zmienia, proponuję coś innego, a poza tym gatunek pastiszowy, wyłupiasty, stwarza sytuację wymagającą zmiany kostiumów, jakiegoś specyficznego układu choreograficznego. W sumie daje to tempo…

Nie, oczywiście, że nie traktuje tego pastiszowego nurtu nadrzędnie! Raczej równorzędnie, o ile w ogóle nie podrzędnie. Ballady, śpiewanie rzeczy “problemowych” to jest wciąż to, co mnie głównie interesuje. Ale z drugiej strony sprawa czystej rozrywki nie jest wcale czymś drugorzędnym. Bo niby dlaczego się zwykło mówić, że wyłącznie piosenka “głęboka”, problemowa może być wspaniała. Przecież można “prześmiać” pewne sprawy. Są różne sposoby mówienia o życiu…

Cieszę się, kiedy ludziom mającym swoje problemy i stresy nagle w czasie tych dwóch godzin mojego koncertu jest dobrze. Sprawia mi satysfakcję to, że się rozbawią.

Cóż, jeśli chodzi o rozrywkę, to Maryla Rodowicz jest bez wątpienia jej całkiem rzetelną dostarczycielką. Oczywiście, nie jest to jej wyłączną zasługą – musi się nią dzielić z autorami tekstów, i w pewnej mierze z aranżerami piosenek, których dziełem są dowcipne opracowania muzyczne. Wypadałoby też wspomnieć o jednym z jej współpracowników, Janie Ptaszynie Wróblewskim, liderze często z nią nagrywającego zespołu, Stowarzyszenie Popierania Prawdziwej Twórczości (w skrócie SPPT) “Chałturnik”, a zarazem jednym z czołowych polskich saksofonistów jazzowych i aranżerów. To właśnie on jest właścicielem trochę nosowego głosu, monotonnie powtarzającego w kółko “a-moll” i “C-dur” w piosence “Zdzich”.

Ostatnio komiczne talenty Maryli znalazły kolejne pole do popisu. Mam na myśli reżyserowaną przez Krzysztofa Jasińskiego swobodną wariację na temat Witkacowskich dramatów – “Szaloną lokomotywę”. Nasza gwiazda występuje tam w roli demonicznej Hildy z “Sonaty Belzuba” rodem. Oczywiście, trudno tu mówić o aktorstwie, niemniej wyraźnie widać, że jest Maryla obdarzona dość sporą vis comica, świetnie sekundującą jej talentom piosenkarskim. Dodać też w tym miejscu warto, że te ostatnie zostały zaprezentowane w całej okazałości w paru świetnych piosenkach spółki Marek Grechuta – Jan Kanty Pawluśkiewicz. Teatr Stu posługuje się bardzo specyficzną formą wypowiedzi. Interesują go odmienne sprawy, ma odrębny repertuar, porusza inne problemy niż teatr profesjonalny. Jest to teatr mojego pokolenia. A poza tym stosunek ludzi związanych z tym teatrem do pracy, do świata, do innych ludzi – bardzo mi odpowiada i czuję się tutaj naprawdę na miejscu…

Teatralność jest z pewnością jednym z naczelnych atrybutów koncertów Maryli Rodowicz. Niektórzy tę teatralność nazywają widowiskowością, inni używają angielskiego terminu “show” – ale niezależnie od określenia jest to to samo zjawisko, wywodzące się nie skądinąd, jak właśnie ze scenicznych desek. Sama piosenkarka określa to jako “program jednego wykonawcy”, mający swoją dramaturgię i akcją. I trzeba przyznać, że definicja ta dość. dokładnie ujmuje istotę jej koncertu, pomijając jedynie kwestię swoistego aktorstwa, jakiego wymaga od ‘wykonawcy recital typu show.

Mam różne ciągoty, jeśli chodzi o program. Chciałabym, żeby w jego trakcie działo się naprawdę bardzo dużo. Chciałabym na przykład wyjść nagle z dużym składem, z instrumentami dętymi, zaśpiewać jakiś jazzowy standard. Oczywiście, całkowi-cie, zmieniając osobowość, włącznie z wyglądem i sposobem poruszania się A potem przejść do spokojnego siedzenia z gitarą. Czasem chciałabym przestać występować w olbrzymich halach na dwa-trzy tysiące osób stać się bardziej kameralną. Co bym chciała powiedzieć dziś, w apogeum kariery? Chyba to, że śpiewanie nit jest w moim przypadku tylko bawieniem się zawodem. To jest coś co wypełnia całkowicie moje życie po sufit. Może trochę bez sensu, bo właściwie trzeba by pożyć. Zobaczyć, że jest maj i trawa rośnie… Bo właściwie nie można żyć w takim tempie. Mówią, że nic nie jest w stanie mnie zniszczyć mojej energii, sił witalnych. Myślę, że to jest chyba sprawa psychiczna — nie fizyczna. Ja rzeczywiście mogę nie spać, bez końca podróżować, powinnam być niby zmęczona, ale sama sprawa tak bardzo mnie dopinguje, że po prostu nie myślę o tym… Nie, nie traktuję mojego zawodu jako posłannictwa. Zresztą czy można zmienić świat przez sztukę? Dostaję dużo listów, podchodzą do mnie na. ulicy różni ludzie i kiedy mówią mi, że przeżywają coś słuchając mojej muzyki, wystarczy. To uzasadnia ciągłe jeżdżenie, brak domu, życie na walizkach…

rozmawiał: Edward Rosłanowski
zdjęcia: archiwum Maryli Rodowicz
źródło: Kierunki,tygodnik społ.- kult. katolików 38/1978

Powrót