Damą być

Mama chodziła do liceum nazaretanek. Miała mundurek, berecik i pewnego dnia, gdy sobie tak szła do szkoły, to ten berecik jej spadł w błoto. I wtedy pojawił się mój przyszły ojciec i powiedział: Nie podnoś! Ja ci kupię tysiąc takich berecików.

Był o siedemnaście lat starszy, miał na imię Wiktor i pracował naukowo na uniwersytecie Batorego w Wilnie. Przystojny. Wysoki. Ciemny. Mój brat urodził się w 1943 r. Mama miała wtedy 17 lat. A potem, to było już pod koniec wojny, ma­ma została aresztowana za uczestniczenie w taj­nych kompletach. Do dziś pamięta nazwisko majora, który ją przesłuchiwał: Kozłow.

Kiedy Rosjanie zajęli Wileńszczyznę, ojciec wziął syna, swoich rodziców, mamę ma­my – jej ojciec zmarł w czasie wojny na cu­krzycę – i ruszyli w nieznane. Dotarli do Zielo­nej Góry.

Jak tylko mama znalazła się na wolności, ru­szyła w tę samą drogę. Wysiadła w Świebodzi­nie. Czyli kilkadziesiąt kilometrów od Zielonej Góry. I teraz zaczyna się opowieść, którą uwiel­biam, bo ona jest dla mniej jak film przygodowy. No więc mama wysiada, jest noc, wieje wiatr, ona idzie pustymi ulicami, a na nich stosy nad­palonych książek. Jakiś fortepian zrzucony z pię­tra, rozbebeszony, ze sterczącymi strunami. Szczątki mebli. I ona tak wędruje. Aż nagle sły­szy stukot kopyt o bruk. Coraz głośniej, głośniej, aż nadjeżdża bryczka. A w niej znajomy z Wil­na. Mówi: Twoja rodzina jest w Zielonej Górze.

Nie wiem, jak ona tam dotarła, może on ją podwiózł, w każdym razie kiedy snuła się ulicz­kami Zielonej Góry, zobaczyła swoją mamę stojącą na drabinie, zrywającą wiśnie. Koło do­mu przy ulicy Bankowej. Tam się urodziłam. Jakieś dziewięć miesięcy później.

Ojciec założył gimnazjum w Zielonej Gó­rze i został dyrektorem. Poza tym prowadził księgarnię, w czym mama mu pomagała.

W tej księgarni były kręcone, prowadzące do piwnicy schody. Będąc w ósmym miesiącu ciąży, mama się potknęła, zjechała po tych scho­dach w dół, a kilka godzin później na świecie zjawiłam się ja.

Mama chciała studiować malarstwo na Aka­demii Sztuk Pięknych w Poznaniu, ale mąż za­bronił. Strasznie był zazdrosny. Mama była piękna. Przepiękna. I się podobała.

Ojca aresztowali w 1948 r. Skazali, a nam skonfiskowali wszystko. I wtedy dziadkowie Rodowicze zabrali się do Bydgoszczy. Dzia­dek dostał pracę w dystrybucji leków, a poza tym grał w brydża. Nie wiem, czy na pienią­dze, ale ojciec to na pewno. I to w pokera. Ma­ma mi opowiadała.

My wylądowaliśmy we Włocławku, mama tam dostała pracę. W księgarni. I pokój. Taki ze wspólną kuchnią i łazienką.

Ojciec wyszedł w 1956 r., na fali amnestii po śmierci Stalina. Zamieszkał w Bydgoszczy. Z dziadkami.

Czy coś od niego dostałam? Po wyjściu z wię­zienia nie mógł żadnej pracy dostać, więc utrzy­mywał się z tego, że łapał motyle i robił z nich gabloty. Takie pomoce naukowe dla szkół. Mam tych gablot trochę. Może cztery.

Właściwie nie miałam z nim kontaktu. Był mrukiem. Kiedy przyjeżdżałam do niego na wakacje – mama chciała, żebym miała kontakt z ojcem – to zwykle siedział pochylony nad ty­mi gablotami, preparował motyle, i tyle.

Mama była zbyt zajęta, żeby się mną zajmo­wać. Rano biegła do pracy, potem śpiewała w chórze Powszechnej Spółdzielni Spożyw­ców, a wieczorami robiła pocztówki, malowa­ła obrazy. Miała swoje wystawy.

Ciągłe też wyjeżdżała na jakieś kursy dekoratorskie, bo była już dekoratorką wystaw sklepowych. A ja na podwórku. Albo z babcią.

Babcia mieszkała z nami.

Pamiętam ten nasz pokój: dwa łóżka, nie­duży balkon i biurko, za którym się bawiłam.

Był też stół, piec kaflowy i szafa. Całość nie większa niż ten pokój w Hiltonie [bo rozma­wiamy w Hiltonie].

Za biurkiem bawiłam się w wojnę. Guzi­kami. Duży, odwrócony, był koniem. Mały – kawalerzystą. Głównie konnicą rozgrywa­łam bitwy. Na podwórku też się bawiliśmy w wojnę.

Pamiętam też opowieści babci, że bomba spadła na tapczan i nie wybuchła. To były ta­kie wieczorne dobranocki. Straszne i fajne.

Babcia mi czytała. Od najmłodszych lat. Głównie dorosłe książki. Literaturę francuską. I ja to uwielbiałam. Do tej pory zresztą lubię, jak ktoś mi czyta, ale w zasadzie nikt mi już po­tem nie czytał.

Babcia grała też ze mną w karty, jeździła do lasu na grzyby. A kiedy – to było już w podsta­wówce – zaczęłam uprawiać lekkoatletykę, to wspólnie urządzałyśmy zawody. Skok wzwyż, skok w dal, i babcia musiała skakać.

Ojczym był młodszy o pięć lat od mamy, miał na imię Juliusz i był inżynierem. Budował ta­mę we Włocławku. Grali z mamą w brydża i to ich chyba najbardziej łączyło. No, może jesz­cze to, że podróżowali z Orbisem.

Ojczym mi się podobał, bo miał kolarski ro­wer. W ogóle był dość przystojny, podobny do Kennedy’ego.

Nie miałam dla niego szacunku. Uważałam, że nie ma racji. W żadnej kwestii.

Jak się nie dostałam się na ASP, to wymy­ślił, że powinnam pójść do pracy i poznać wartość pieniądza. Przez dwa lata robiłam re­manenty w sklepach. Tak zwaną inwentary­zację. A polegało to na tym, że się siedziało przez tydzień w pasmanterii i liczyło guziki. Potem się dostawało wypłatę. W jeden dzień wydawałam wszystko, co zarobiłam. Na ciuchy.

Babcia mnie stroiła. Miała maszynę Singera, którą przywiozła z Wilna. I ja tę maszynę mam. To znaczy – zrobiłam z niej stolik.

Miałam też wujka w Ameryce, który przy­syłał paczki. No i babcia mi te ciuchy od niego przerabiała. Zawsze miałam więc piękne, szpanerskie ciuchy i na tle tych innych, szarych, komunistycznych dzieci wyglądałam jak kwiat.

Nie, nie mówiono mi, że jestem wspaniała. Śliczna. Może dlatego, że miałam tak dużo suk­cesów zewnętrznych, że nie było potrzeby mi czegoś takiego mówić. W teatrzyku zawsze do­stawałam główne role. Jak tylko zaczęłam upra­wiać sport, to byłam pierwsza. A jak zaczęłam chodzić na zajęcia baletowe, to mnie przenie­siono do najstarszej grupy.

Do szkoły muzycznej poszłam sama. To zna­czy babcia mnie zaprowadziła, ale sama chcia­łam. No i się okazało, że jestem tak muzykal­na, że zostałam skierowana do klasy skrzypiec, bo tam były kierowane najbardziej muzykal­ne dzieci.

Wszędzie byłam najlepsza i wszyscy mnie chwalili. Karana byłam w przedszkolu. Głównie za to, że byłam nieznośna. Że ciągle się śmiałam, bie­gałam. Kazano mi więc klęczeć w rogu poko­ju, tyłem do grupy, z rękami w górze. Nie cier­piałam tych sióstr zakonnych, które prowa­dziły to przedszkole.

No dobra, babcia czasem też próbowała mnie przejechać pasem, ale jej uciekałam.

A później zdarzały się szlabany. Na śpie­wanie w klubie, w domu kultury. Głównie z in­spiracji szkoły. To znaczy dyrektor wzywał mat­kę, mówił, że źle się uczę i w związku z tym nie mogę trenować w klubie Kujawiak i śpiewać.

W liceum miałam problemy z matematy­ką. Do tego stopnia, że mi groziło, że nie zdam do następnej klasy. No i wtedy mama w pani­ce zorganizowała mi korepetytora.

Myślę, że mama chciała nauczyć mnie dys­cypliny, ale nie potrafiła tego wyegzekwować. Poza tym wiecznie była w pracy. Takie więc zrywy miała.

Oczywiście, że w domu obowiązywały zasa­dy. Jedna na przykład taka, że o dziesiątej mu­szę być w domu. No, ale ja notorycznie wra­całam później.

Mój dzień wyglądał tak szkoła, trening, szko­ła muzyczna, a potem randka. Z takimi ze star­szych klas. Łobuzami.

Papierosy zaczęłam palić w liceum.

Pamiętam, że kiedyś wróciłam nawalona z jakiejś imprezy – no, miałam już te szesnaście lat – zamknęłam się w łazience, a babcia się do­bijała, bo słyszała, że tam jest zwrot. A potem mnie leczyła, ale mamie nic nie powiedziała.

Babcia mnie przed mamą kryła. A jak już sobie nie dawała rady, to… „Powiem matce” – straszyła. A ja prosiłam, żeby nie mówiła. Bo matka to była już taka wyższa instancja. Na pewno mniej pobłażliwa. Poza tym chodziło o to, żeby nie martwić mamy.

Pamiętam, jak w podstawówce zepchnę­łam chłopaka ze schodów. To znaczy po­pchnęłam go tak, że spadł i stracił przytom­ność. Mamę wezwano do szkoły, a babcia ka­zała mi się modlić. – Trzy zdrowaśki dawaj. Za jego zdrowie.

Babcia często chodziła do kościoła i ciągle mnie zabierała. Na przykład na procesje, które zresz­tą lubiłam, bo wtedy mogłam wkładać mój kra­kowski strój.

Myślę, że babcia mnie do tego kościoła ciągnęła, bo miała nadzieję, że on mnie spacyfikuje. No, a on mi się podobał tak sensualnie. W sensie: zapachy, kadzidło, te tajemni­cze rytuały. Do tej pory pamiętam łacińskie teksty kościelne.

Jezus mi się śnił regularnie. Tak realistycz­nie. Fabularnie. Erotycznie. Bardzo fajne to były sny. Naprawdę. Ale nikomu wtedy o tym nie mówiłam.

O  seksie rozmawiało się na podwórku.

Miałam duże podwórko. Liczne. Były ban­dy, wycieczki nad Wisłę, chodzenie po szczy­cie mostu. Pierwsze pocałunki.

Byłam chłopaczarą, bez przerwy jakieś ro­manse, podchody, liściki, ale byłam też hersz­tem bandy.

Kradłam. To znaczy miałam koleżankę i ra­zem z nią jej ciotce podkradałyśmy drobne z szafy. A potem szłyśmy na obiad do restau­racji. Dwunastoletnie panienki. I tamtej zimy to mi dowaliło chyba z dziesięć kilo, bo naj­pierw szłyśmy do knajpy – do dzisiaj pamię­tam brukselkę i schabowego – a potem mu­siałam jeść obiad w domu. No jak to, dlacze­go musiałam? Przecież nie mogłam powie­dzieć, że okradłyśmy ciotkę i poszłyśmy do restauracji.

Babcia gotowała świetnie.

Wiem, co to jest dobra kuchnia, i przywią­zuję do tego wagę, a znam ludzi, którzy mają bardzo dużo pieniędzy i jest im wszystko jed­no, co jedzą.

Babcia i mama mnie nauczyły – nawet nie to, że powiedziały, ale pokazały – że kobieta musi sobie umieć radzić. Musi być dumna i twarda.

Mama zawsze bardzo ciężko pracowała, ale była też piękna, wytworna i dbała o siebie. Dzi­siaj ma 85 lat i regularnie chodzi do fryzjera, robi manikiur, pedikiur.

Moja mama jest damą.

Tak, ta duma i niezależność trochę mi po­tem przeszkadzały w stworzeniu trwałego związku. Bo jak coś zaczynało mi się nie po­dobać, to zabierałam dzieci pod pachę i od­chodziłam. Bywało bardzo ciężko, ale wie­działam, że sobie poradzę.

rozmawiał: Tomasz Kwaśniewski
zdjęcia: Hanna Prus
źródło: Wysokie obcasy 3/2011

Powrót