Czuła szorstkość

Nazwisko Maryla Rodowicz to dziś znak firmowy, marka towaru najwyższej jakości. zmieniają się czasy zmieniają mody a ona ciągle prze do przodu. recital piosenkarki na tegorocznym balu sukcesu podbił serca najznakomitszych gości. Z okładki nowej płyty “Życie ładna rzecz” Maryla Rodowicz uśmiecha się do nas, trzymając w dłoni kieliszek czerwonego wina. Ambitna, zdecydowana, pełna pomysłów. Ale bal nad bale nie może się toczyć ciągle w tym samym radosnym rytmie.

My tu zaraz wchodzimy do Unii Europejskiej, a pani wyskakuje z prorosyjską piosenką – mam na myśli “Marusię”…

To nie jest prorosyjską piosenka, tylko prasłowiańska. Śpiewam o tym, “że zewsząd Zachód się pcha” i “gdy będziesz biernie tak stać, zabiorą nam słowo mać?” Rusycyzmy zostały użyte jako symbol słowiańskości, symboliczna jest także Marusia z “Czterech pancernych”.

Skąd ten pomysł?

Wyszedł od autora muzyki Marcina Nierubca, młodego kompozytora. Jego kolega przyniósł mi demo. Marcin śpiewał jakiś tekst na “rybkę” i refren mu wyszedł po rosyjsku: “Marusia, Marusia, maja, maja…” Spodobało mi się to. Dałam tę kasetę Jackowi Cyganowi – musiał się nieźle napocić, żeby do tego refrenu dopisać tekst. Trzeba było zbudować intrygę, która by uzasadniała ten rosyjski refren, że Francuzi kochają Rosję, że świat zarówno się Rosji boi, jak i nią fascynuje. Nasza kultura zawsze była bardzo lubiana przez Rosjan. Na jakimś bankiecie rozmawiałam ostatnio z grupą Rosjan, między innymi z ambasadorem. Mówili, że bardzo chcą, by do Rosji znów przyjeżdżali polscy artyści, wystawy z dziełami polskich malarzy, żeby były wyświetlane polskie filmy. Bo im bliżej duchowo do nas niż do – powiedzmy – Amerykanów czy Anglików. A oni – tak jak i my po transformacjach ustrojowych – zachłysnęli się Ameryką. Ale teraz trochę się już stęsknili za naszą kulturą. Tekst “Marusi” jest o tym, żeby chronić naszą słowiańskość. Nie chodzi o Rosję. Chodzi o nas samych. Amerykanizmy są wszędzie – sklep jest “open”, a nie “otwarty”. Obawiam się, że możemy utopić naszą kulturę, o którą zresztą nie umiemy walczyć.

A jak jest u pani z sentymentami do rosyjskiej kultury?

Ta stara kultura rosyjska zawsze była wielka i piękna: literatura, muzyka, teatr. Natomiast estrada rosyjska zawsze była prowincjonalna. Nie wiem, jak jest teraz, nie śledzę tego rynku.

Wiadomo, jaki jest stosunek przeciętnego Polaka do Rosji – niezbyt entuzjastyczny…

Stosunek przeciętnego Polaka do każdego narodu jest podobny. Mało kogo lubimy. A jednocześnie za bardzo się płaszczymy przed Zachodem. Ktokolwiek z Zachodu na pewno jest lepszy od polskiego odpowiednika – takie mamy podejście. Później jest taki efekt, że w rozgłośniach radiowych słychać prawie wyłącznie nagrania zachodnich wykonawców. Drażni mnie brak równego dostępu do anteny artystów polskich i zagranicznych. W radia są zaangażowane przede wszystkim pieniądze zachodnie i może dlatego polskich piosenek na antenie jest mniej niż 10 procent.

Czasem mówi się o tym, że jak się zapłaci, to piosenki trafią na playlistę…

Tak mówią. Artyście, któremu się odetnie dostęp do radia, robi się ogromną krzywdę. No bo gdzie ma promować swoje piosenki. Nie ma szans na wylansowanie czegokolwiek. A co za tym idzie, gra coraz mniej koncertów, aż w końcu przestaje się liczyć na rynku. Przecież to jest nonsens, żeby o istnieniu piosenkarza decydowało dwóch panów w dużych rozgłośniach… Ten będzie żył, tego do zsypu, ten na antenę, tego pod nóż. Mnie zostaje na szczęście telewizja, bo ponoć wciąż zapewniam dobrą oglądalność. No więc jak to jest? Słyszę czasem od różnych radiowych DJ’ów, że moja muzyka to nie jest “ich target”. Gram bardzo dużo koncertów i widzę małolaty pod sceną, które znakomicie się bawią przy mojej muzyce. Czyli widzę ten “ich target”…

Grudniowy koncert w Sali Kongresowej był dość niezwykły – nawet gdy się weźmie pod uwagę pani skłonność do ekstrawagancji…

Chciałam zrobić widowisko niebanalne, przełamać kilka stereotypów: balet, czyli roztańczone chude laski, owszem, ale zaprosiłam też grupę taneczną z Petersburga “240 ton”. Trzy armaty, każda po 120 kilo. Przy tym tancerki z prawdziwego zdarzenia, ruszały się z dużym wdziękiem, robiły szpagaty, kręciły piruety. To był pierwszy szok. Poza tym imprezę prowadził Skiba, który jaki jest, każdy widzi. Inteligentny, ekstrawagancki, przewrotny. Wystąpił też transwestyta – Lola Lou, słynny Francuz, który śpiewa moje piosenki w klubach. Przyklejone rzęsy, koronkowe rajstopy. Zaśpiewał końcówkę jednej z moich nowych piosenek: “Bo nieważne, kto z kim śpi, ważne, by się dobrze wyspał”. Trasa koncertowa, sponsorowana przez PZU, ruszy w marcu. Zagram 24 koncerty. Zapraszam i już się na to cieszę.

Przyzwyczaiła nas pani do pomysłów typu “Marysia biesiadna”, “Maryla latynoska”. Czy płyta “Życie ładna rzecz” też ma jakiś wspólny mianownik? Może Maryla wojskowa?

Płyta latynoska to był wypadek przy pracy – w tym sensie, że było to przedsięwzięcie jednorazowe. Taki karnawałowy żart na koniec wieku. “Życie ładna rzecz” zawiera normalną, nowoczesną muzykę, która nie daje powodów do stylizacji strojów w jakimś ściśle określonym kierunku. Mój obecny wizerunek nazwałabym ulicznym – na luzie, bez zadęcia. Panterka, moro – pojawiają się klimaty hip hopowo-wojskowe. Koszulki z numerami przywoziłam sobie ze Stanów Zjednoczonych jeszcze za czasów, kiedy nie było hip hopu.

Czy to prawda, że nad płytą “Życie ładna rzecz” pracowała pani aż dwa lata?

Prawie cztery – bo tyle upłynęło od wydania “Przed zakrętem”. Nie piszę sobie tekstów ani muzyki – nie było tak, że przez te cztery lata codziennie pracowałam nad płytą. Pisać, komponować nie mam odwagi – przecież znam świetnych autorów… Najpierw było zbieranie repertuaru. Nad wybranymi już piosenkami pracowałam od maja 2001. Próby, wstępne nagrania, wreszcie ostateczna sesja. A potem drugie wersje piosenek, z elektroniką.

Zawsze pani pracuje tak długo nad premierowym materiałem?

Gdybym miała tyle czasu co teraz, to zawsze bym tak pracowała. Ale tym razem kilkakrotnie przesuwał się termin wydania – z różnych powodów. Najpierw celowaliśmy w festiwal w Opolu. Nie wypaliło. Potem miał być Sopot. Też nie wystąpiłam. No to wrzesień. We wrześniu nie mieliśmy jeszcze sponsora, więc znów się sprawa opóźniła. Przesunęliśmy termin na październik, a w końcu na listopad. Więc był czas na remiksy i inne zabawy. Tworzenie czegoś nowego jest bardzo podniecające. Próbowanie różnych wariantów, eksperymenty. Produkcja muzyczna jest czymś fascynującym, bo można każdy utwór zrobić na tysiąc sposobów. Przy okazji produkcji tej płyty poznałam nowych producentów- młodych, o innej wyobraźni muzycznej – Andrzeja Smolika, Bogdana Kondrackiego, Bogdana Pezdę.

Często pani podkreśla, że bardzo ważne są dla pani teksty piosenek. Starannie je pani dobiera. Jacka Cygana czy Jana Wołka nie może mieć pani na wyłączność, ale może uda się pani zmonopolizować Marka Biszczanika?

To bardzo ciekawy człowiek. Wywodzi się ze środowiska filmowego – głównie pisze scenariusze, sztuki teatralne. A od paru lat pisuje dla mnie teksty. Twierdzi, że tylko ja je mogę zaśpiewać. Nie jest łatwym współpracownikiem, nie rozumie, na przykład, że tekst nie może mieć 150 zwrotek, że piosenka ma swoje prawa, powinna mieć refren i tak dalej. Jest świetnym autorem, bardzo wrażliwym i oryginalnym. Czuje się, że to pisze mężczyzna, a ja wolę teksty męskie. Agnieszka Osiecka była wyjątkowa nie tylko była świetną poetką, ale też żyła pełną parą, mogła się zaprzyjaźnić z bezdomnym, napić pod mostem. Była bardzo inteligentnym obserwatorem życia. A przede wszystkim człowiekiem z krwi i kości. Lubię pracować z mężczyznami, lubię czułą szorstkość – taką, jaką ma Andrzej Sikorowski czy Janek Wołek.

“Życie ładna rzecz” – jak pani je spożywa? Haustami, z gwinta czy ostrożniutko?

Z gwinta. Taką mam naturę. Nie wykalkulowałam sobie, że z gwinta jest lepiej, a sączenie się nie opłaca – po prostu inaczej nie potrafię. Jestem bardzo zachłanna na życie. Co to znaczy? To znaczy na przykład, że każdy koncert gram tak żarliwie i na 100 procent, jakby to miał być ostatni w moim życiu, że kiedy jestem w związku z mężczyzną, nie zgadzam się na bylejakość. Zdarzało mi się podejmować trudne decyzje. Odchodzić, chociaż nie było łatwo. Nigdy nie jest łatwo. Każdy koniec miłości jest tragiczny. Ale nie umiałam być długo sama. Urodziłam troje dzieci, więc znam radość macierzyństwa. Nagrywam i wydaję nowe płyty, mimo trudnego rynku i niechęci mediów. Co roku gram mnóstwo koncertów dla wielkiej rzeszy fanów. W ubiegłym roku otrzymałam tytuł najpopularniejszej piosenkarki. Na koncercie w Sali Kongresowej odebrałam Złotą Płytę (50 tys.) za album “Niebieska Maryla”. Takie są skutki mojej zachłanności na życie.

Chyba nie ma pani kłopotów z podejmowaniem szybkich decyzji?

Decyzje na ogół podejmuję szybko.

O zmianie samochodu też? Który to już porsche w pani życiu?

Czwarty. Okazuje się więc, że jestem wierna w miłości.

No, ładna jest ta Carrera – co się pani najbardziej podoba w tych samochodach?

Wielka moc i sound, czyli brzmienie silnika.

Na koncerty nim pani chyba nie jeździ…

Jak to nie! Oczywiście, że jeżdżę! Ja kocham nim jeździć, kocham w nim nawet siedzieć w korkach.

Szybki samochód, szybkie decyzje – a co z błędami? Często się pani myli?

Mylę się. Jestem osobą porywczą. Dopiero po fakcie zaczynam analizować – lubię wiedzieć, dlaczego poniosłam porażkę. Jestem pies śledczy, bardzo dociekliwa.

Cóż, mogę panią zapytać, ale pewnie pani nic nie powie, bo nikt nie lubi mówić o porażkach…

Jest ich mnóstwo. Co parę dni – no, może co jakiś czas – ponoszę jakąś porażkę.

Czy pani doświadczenia życiowe przekładają się na problemy pani dzieci, czy pani mądrość może im pomóc?

Może pomóc, ale prawie nigdy dziecko nie chce korzystać z takich pomocnych rad. Pamiętam siebie w ich wieku – kłania się teoria gorącego czajnika. Trzeba się samemu sparzyć. Tak samo zachowują się moje dzieci i chyba wszyscy młodzi ludzie. Mogę powtarzać mojej córce, żeby założyła czapkę, bo jest zimno, a ona i tak zrobi swoje. Ostatnio czapka naprawdę by się jej przydała, bo na koncert w Kongresowej przyszła ogolona na łyso. Ledwo ją poznałam. Ona musi porządnie zmarznąć, żeby założyć tę czapkę. Myślę, że odkrywanie świata poprzez parzenie się bądź marznięcie jest na swój sposób przyjemniejsze niż stosowanie się z góry do szeregu dobrych rad. Własne doświadczenie bardziej zapadnie w pamięć niż gderanie matki, ale ja oczywiście i tak gderam.

Ogolenie głowy to wyraz jakiegoś buntu? Orientuje się pani przeciwko czemu?

Miała długie jasne włosy do pasa. Wyglądała bardzo ładnie. Ma ładną buzię. I postanowiła się zbuntować. Najpierw – kiedy chodziła do trzeciej klasy licealnej – uciekła z domu. Powiedziała, że nie chce mieszkać ze mną, więc mieszka w Krakowie.

Może nie chciała być córką Maryli Rodowicz, tylko sobą… Z domu uciekła naprawdę, czy żeby postraszyć?

Uciekła na całego. Wpadła w takie nie do końca fajne towarzystwo, przestała się uczyć. Każda moja próba ograniczania jej zbyt dużej swobody była kwitowana groźbą: bo ucieknę z domu. Przez internet całymi nocami kontaktowała się z jakimiś kolesiami. Potem mówiła, że nie pójdzie do szkoły, bo cierpi na bezsenność. Zabrałam jej kabel od internetu, to znów usłyszałam: jak skończę 18 lat, to się wyprowadzę. Pojechałam na koncerty do Stanów, a ona pojechała do Wrocławia do chłopaka poznanego przez internet. Nie widziała go przedtem na oczy! Dla mnie to było duże przeżycie – po prostu się o nią bałam. Na szczęście chłopak okazał się przyzwoitym człowiekiem. Potem pojechała do Krakowa, do ojca. Tam skończyła szkołę, zdała maturę i postanowiła zostać. Tam też studiuje.

Mówi pani o tym wszystkim bez nagany w głosie. Raczej z wyrozumiałością – jakby chciała pani powiedzieć “moja krew”…

Jest do mnie podobna także psychicznie mamy wiele takich samych wad i zalet. Jest bardzo uparta, umie postawić na swoim. Na szczęście fakt, że jest konsekwentna potwierdza się nie tylko w realizowaniu gróźb ucieczki z domu. Powiedziała sobie: “zdam bardzo dobrze maturę” i zdała. Teraz jest bardzo solidną studentką. Jak sobie wymarzyła, że sprowadzi konia z Mazur, to tak długo piłowała ojca, aż się zgodził. Koń mieszka sobie pod Krakowem, więc codziennie do niego jeździ autobusem o szóstej rano.

Córka sprawiała pani najwięcej problemów?

Tak, ale teraz jest już dobrze.

A synowie?

Chłopcy są spokojniejsi, chociaż starszy syn jest specyficznie wytrwały w swej edukacji. Niedawno skończył 23 lata i zaczął trzeci kierunek studiów – znów jest na pierwszym roku. Ale rozumiem go – zawsze marzył o informatyce i w końcu się na nią dostał. Śmiejemy się, że jest specjalistą od egzaminów wstępnych. Jest też na drugim roku w szkole muzycznej na gitarze

rozmawiał: Igor Stefanowicz
zdjęcia: Marcin Janiszewski
źródło: Sukces 2/2003

Powrót