Spało się w przypadkowych miejscach, gdzieś na dekoracjach czy w korytarzu – wspomina początki swojej kariery. Twierdzi, że to miało swój urok, choć cieszy się, że dziś z większym rozmachem może przygotowywać koncerty. A pomysłów ma bez liku!
Niedługo „Małgośce” stuknie czterdziestka, ale trzyma się świetnie…
Publiczność domaga się jej na każdym koncercie i wszyscy się przy niej bardzo dobrze bawią, niezależnie od wieku. Jest megahitem dzięki autorce Agnieszce Osieckiej. Chociaż wykonuję ten utwór tyle lat, to nigdy nie odczuwałam znudzenia podczas jego śpiewania. Zdaję sobie też sprawę, że wiele kobiet z historią tytułowej Małgośki się utożsamia.
Śmiało można Panią nazwać weteranką polskiej sceny muzycznej. Jak zmieniał się show-biznes i Pani, na przestrzeni tych lat?
W latach 70. zupełnie inaczej wyglądało życie artysty. Grało się dwa tygodnie w miesiącu, w jednym województwie, po dwa koncerty dziennie. Zazwyczaj w niedużych salach, np. w domach kultury. Myślę, że z biegiem lat nabrałam pewności siebie. Ale od zawsze lubiłam bawić się kostiumami i modą. To z pewnością się nie zmieniło. Już od pierwszego występu na festiwalu w Opolu kostiumy były szyte według mojego pomysłu.
Powiedziała Pani: W PRL było biednie, byłam goła, bosa i bez czapki…
Zaczynałam występować, gdy byłam studentką. W tamtych czasach nie było wysokich honorariów. Wynagrodzenia za koncert ustalało Ministerstwo Kultury. Stawki byty tej samej wysokości niezależnie od rangi występu i liczby widzów. Wszyscy mieli po równo i może dlatego było wesoło, zawierało się więcej przyjaźni branżowych. Warunki noclegowe to też nie były luksusy, ale wtedy nie miało to dla mnie znaczenia. Spało się w przypadkowych miejscach, gdzieś na dekoracjach, czy w korytarzu.
Miała Pani szansę na karierę za granicą…
Miałam kilkakrotnie bardzo realne propozycje, jednak zawsze wiązały się z wyjazdem do Stanów Zjednoczonych lub Wielkiej Brytanii. A ja w latach 70. byłam cały czas zakochana. Nie wyobrażałam sobie wyjazdu. Zawsze trzymał mnie nowy narzeczony, nowa miłość… a potem mąż, dzieci, obowiązki. Aby wyjechać za granicę na stałe, trzeba było być bardzo zdeterminowanym, a ja nie byłam. W Polsce miałam co robić.
Mówi się, że jest Pani wojownikiem…
Świętej pamięci generał Petelicki zawsze tak mnie nazywał. Gdy było organizowane święto Gromu, to często byłam jedyną zapraszaną kobietą. Albo jak przychodziłam na urodziny generała Petelickiego, to też wokół byli sami żołnierze. Generał mówił do mnie: jesteś wojownik, więc nadajesz się do tego towarzystwa. Czułam się bardzo wyróżniona. A poza tym jestem perfekcjonistką. Jeśli coś mi się nie uda, staram się zanalizować porażkę, wyciągnąć wnioski. Myślę, że sport mnie tak ukształtował i oczywiście rodzina. Kobiety w mojej rodzinie były zawsze bar dzielne. Przeżyły okupację, musiały zdobywać jedzenie, walczyć o życie swoje i bliskich. Byłam wychowywana w przekonaniu, że kobiety zawsze sobie radzą…
Ale przede wszystkim zahartowały Panią obozy sportowe…
To były ciężkie warunki. Mieszkaliśmy w szkołach. Nie było łazienek, raz w tygodniu prowadzano nas do łaźni miejskiej, a przecież trenowaliśmy dwa razy dziennie. Jedzenie też było, delikatnie mówiąc, nieszczególne. Na co dzień trenowałam w klubie sportowym „Kujawiak” we Włocławku, w którym też luksusów nie było. Wybite szyby w szatni, zimno, toaleta na gwóźdź.
Skąd wzięła się Pani pasja do sportu?
Byłam bardzo aktywnym dzieckiem. Może cierpiałam na ADHD (śmiech), a moja mama chciała mnie jakoś spacyfikować. W każdym razie miałam bardzo dużo zajęć pozaszkolnych. Lekkoatletyka była wtedy królową sportów w Polsce. Prowadzono masowe nabory do SKS-ów, czyli Szkolnych Klubów Sportowych. Moje wczesne życie związane było ze sportem, ale jednocześnie interesowało mnie aktorstwo, muzyka i malarstwo. Gdy miałam sześć lat, wygrałam casting do zespołu folklorystycznego. Bardzo chciałam jechać i tańczyć, ale mama zdecydowała, że mnie nie puści.
Ale to już było i nie wróci więcej…
I choć tyle się zdarzyło to do przodu wciąż wyrywa głupie serce… To, co było, jest już za mną. Cały czas jest we mnie ciekawość, co się wydarzy, wciąż mam w sobie zapał, żeby zdobywać nowe szczyty… Moja praca zmusza mnie do aktywności i dbania o siebie. Siłę przede wszystkim czerpię z muzyki i od publiczności. Czasem zwyczajnie nie chce mi się opuszczać rodziny i jechać na koncert. Ale w momencie, gdy wychodzę na scenę i widzę wiwatującą publiczność, wstępują we mnie niesamowite pokłady energii, znika zmęczenie. Chcę pokazać, na co mnie stać.
A po powrocie z trasy, czekają na Panią stęsknione koty…
Koty są moją wielką radością, zwłaszcza Kazimierz, który jest moim osobistym kotem. Mam z nim silną więź psychiczną. Nawet jak wychodzę z domu na kilka godzin, to widzę w jego spojrzeniu mnóstwo żalu. Więc mu tłumaczę, że wrócę za kilka godzin. Ale on w to nie wierzy. A gdy wracam po kilku dniach, to jest na mnie obrażony. Kot jest najbardziej szczęśliwy, gdy wszyscy domownicy są w domu.
Jednak kiedyś Pani mąż nie pałał miłością do zwierząt…
Ale udało mi się go uczłowieczyć. Mąż nie wiedział, co to znaczy mieć zwierzę. Uważał, że to kłopot. A teraz kocha koty! Wieczorem, gdy siedzimy sobie na kanapie, potrafi zapytać zaniepokojony: Gdzie jest Kazimierz? Muszę wtedy obejść cały dom i mu go przynieść. Już nie wyobraża siebie życia bez niego. Ten kot może wszystko. Nawet z nami je. Ma swoje miejsce na stole. Ma swój talerzyk. Jest członkiem rodziny. Dla niego kupowana jest świeża szyneczka, a nie każdą lubi. Jest jeszcze drugi kot – Leszek, biały jak śnieg. Ale nie jest tak towarzyski, jak Kazik.
Słyszałam, że u Pani w domu mieszkają też duchy…
Są duchy, bo to jest stary, ponad stuletni dom. W każdym domu jest energia ludzi, którzy w nim wcześniej mieszkali. Czasem w nocy słychać jakieś huki. Ale to są przyjazne duchy. Z reguły hałasują w okolicach kredensu z kieliszkami.
Czym różni się Maryla estradowa od domowej?
Różni się w stu procentach. Gdy przychodzę do domu, od razu się przebieram. Chodzę boso, w starych t-shirtach i leginsach. Czuję się bardzo swobodnie i właściwie mało mówię. Lubię posiedzieć w internecie, ugotować coś dobrego, a w sezonie letnim przygotować grilla.
Znana jest Pani wielka miłość do piłki nożnej. Podobno miała Pani zostać właścicielką klubu piłkarskiego…
Wszystko zaczęło się od wywiadu, w którym powiedziałam, że to musi być wielka przyjemność mieć klub. Tytuł artykułu brzmiał „Być jak Abramowicz”. Jakiś czas później, po koncercie w Bydgoszczy, przyszło do mnie dwóch dżentelmenów z klubu piłkarskiego Wiktoria w Koronowie. Dali mi szalik i spytali, czy chciałabym kupić ten klub. To był dla mnie szok. A potem zgłosiło się jeszcze pięć klubów. Jednak nigdy nie miałam w planach kupowania klubu piłkarskiego. To są ogromne koszty, zdecydowanie nie na moją kieszeń.
Pani piosenka startowała w konkursie na hymn Euro 2012. Jednak wygrał inny, dość oryginalny utwór…
Podejrzewam, że ludzie właśnie dlatego na niego głosowali, bo był nietypowy. A poza tym melodie ludowe siedzą w naszej podświadomości, wszyscy jej znamy. W konkursie wystartowałam z miłości do piłki!
Jaki prezentuje Pani styl kibicowania?
Jestem bardzo emocjonalna, więc bardzo się stresuję sytuacją na boisku. Dlatego jak kibicuję, to jestem dosyć głośna. Gdy pada bramka, krzyczę z radości, a gdy akcja jest nieudana, to rozpaczam całą sobą.