Optymizm mam we krwi

Już się nie obraża, gdy słyszy, że jako marka musi być konkurencyjna. Na scenę zakłada kostiumy rodem z Rio, stalowe rękawice z żarówkami zamiast szponów. Wie, że między obciachem a prowokacja jest cienka granica. Maryla Rodowicz, najpopularniejsza polska piosenkarka. Matka, żona, ikona. Właśnie ukazała się jej kolejna płyta “Buty 2”. Zaśpiewała na niej odnalezione, nigdy wcześniej niepublikowane teksty Agnieszko Osieckiej.

Ma pani głowę do interesów?

Głowy nie mam, ale mam męża biznesmena, który zajmuje się nieruchomościami i robi mi wieczorami wykłady z praw rynku.

Za karę?

Wręcz przeciwnie, na moją prośbę. Jesteśmy ze sobą 25 lat i przez cały ten czas on wkłada mi do głowy, że jestem rynkowym towarem. A jako towar podlegam brutalnym prawom ekonomii. Muszę być konkurencyjna.

Nie drażni pani takie przedmiotowe traktowanie?

Na początku trochę się buntowałam. Ale kiedy w zeszłym roku przyznano mi tytuł Najlepszej Marki Roku, zrozumiałam, że nie ma się co obrażać. Lepiej zadbać o jakość…

Przy wsparciu dobrego menedżera?

Oczywiście mam menedżera, zresztą tego samego od 30 lat. Śmiejemy się z mężem, że mój show‑biznes wygląda tak, że ja jestem show, a on – biznes. Ale mówiąc poważnie, okoliczności ciągle się zmieniają i trzeba ogromnej organizacyjnej sprawności, żeby nad nimi zapanować. Poza tym świat poszedł do przodu. Nie wystarczy siedzieć w domu i czekać na propozycje. Trzeba samemu sterować swoją karierą, dbać o wizerunek medialny, wyczuwać rynek, odkrywać nowe media. Promocja nowej płyty bez udziału Internetu właściwie nie istnieje. Ale sama obecność w sieci to mało. Trzeba jeszcze rozumieć i czuć internetową przestrzeń, orientować się w nowych trendach…

Dobrze pani sobie z tym radzi?

Oswoiłam Internet parę lat temu i dziś obsługuję go całkiem przyzwoicie, chociaż ciągle się uczę. Wrzucam zdjęcia, robię skany, autoryzuję wywiady… Doceniam jego możliwości, bo daje artystyczną przestrzeń, jakiej nie ma w innych mediach. Przecież większość teledysków powstaje właśnie na potrzeby sieci. W telewizji nie ma ich gdzie ani kiedy puszczać.

A nie tęskni pani za prostszymi zasadami? Za tym, co było kiedyś?

Kiedyś to było kiedyś. Nie ma co nad tym się rozwodzić. Żyliśmy w kompletnie innych realiach. Jedna rozgłośnia radiowa i jedna stacja telewizyjna. Obie chętnie promowały polską muzykę. Teraz płyta wydana na Zachodzie niemal na drugi dzień trafia na sklepową półkę i stoi obok polskiej produkcji. A przecież wiadomo, że ta rywalizacja jest nierówna. Sposób promowania tamtej płyty i pieniądze wpompowane w jej marketing są nieporównywalne do naszych możliwości. Anteny radiowe też nie ułatwiają nam życia.

Nie chcą grać polskiej muzyki?

Grymaszą. Tego nie zagrają, tam muszą zrobić badania…

Testują „słuchalność” Maryli Rodowicz?

Oczywiście. A wygląda to tak, że dają wybranym według jakiegoś klucza ludziom do posłuchania kilka pierwszych taktów nowej piosenki i na tej podstawie proszą o ocenę. Potem ci ludzie wypełniają ankietę i akceptują lub dyskwalifikują utwór. To wszystko.

Może jednak lepiej było artystom w czasach, w których nie znano pojęcia ratingu?

Nie mam żadnych sentymentów do starego świata. Nie jestem osobą, która rozpamiętuje przeszłość. Zresztą rynek lat 80. też wcale nie był dla mnie łatwy. Ludzie chcieli wtedy muzyki buntu. I tego słuchali. Zespoły rockowe typu Kult, Maanam, Perfect były w ofensywie. Tymczasem ja śpiewałam Agnieszkę Osiecką i w pewnym przewrotnym sensie moja muzyka stała się muzyką alternatywną.

Za to dziś, żeby utrzymać się na powierzchni, trzeba stale inwestować. Zdarza się pani ryzykować swoje prywatne pieniądze?

Robię to często. Ostatnio np. jedna z telewizji zaproponowała, że da czas antenowy i kamery, żeby zarejestrować mój koncert promujący płytę. Ale trzeba było szybko zdecydować, kto zapłaci resztę kosztów, czyli: muzyków, salę, sprzęt nagłaśniający. Wzięłam te koszty na siebie. Uznałam, że telewizyjna promocja jest tego warta. Mąż powiedział mi wtedy krótko: „Maria (bo mówi do mnie «Maria»), musisz to zrobić!”.

Mąż jest zawsze wyrocznią w sprawach finansowych?

W tych kwestiach ufam mu bardzo, choć często jest krytyczny wobec moich pomysłów. „Uważaj, żebyś nie została bankrutem!” – mówi. Ostatnio ostrzegał, że przeinwestuję. To było, kiedy angażowałam równocześnie specjalistę od PR‑u i asystentkę. Wszystko to w końcówce roku, kiedy gra się mniej koncertów. Z drugiej strony oboje wiemy, że strategię promocyjną trzeba planować z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Zresztą mój mąż dobrze to rozumie. W końcu przez pewien czas był też moim wydawcą.

Rodzinny biznes?

Z konieczności. Na początku lat 90. na polski rynek zaczęły wchodzić wielkie firmy fonograficzne, ale żadna z nich nie była zainteresowana wydawaniem moich płyt. Pojawili się nowi artyści: Kasia Kowalska, Wilki, Edyta Górniak, Edyta Bartosiewicz. Mój mąż, widząc moją frustrację, któregoś dnia stwierdził: „Wiesz co, to ja założę firmę fonograficzną”. I tak zrobił. Zawiesił na kołku swoją pracę, od rana biegał po redakcjach, umawiał się z dziennikarzami, zajmował promocją. Wydał „Antologię”, „Złotą Marylę”, „Marysię biesiadną”, „Absolutnie nic”, „Tribute to Agnieszka”, „Full”. Kiedy było trzeba, za własne pieniądze kupował czas antenowy w RMF‑ie czy w Zetce. Puszczano kawałeczek nowego utworu i informację, że płyta jest już w sprzedaży. A wieczorem robiliśmy w domu zebranie i… dostawał ode mnie po głowie (śmiech). W takich okolicznościach wydał z powodzeniem sześć moich płyt.

Ale w końcu oddał panią w obce ręce…

Któregoś dnia po prostu powiedział: sprzedam cię Universalowi. I jak powiedział, tak zrobił.

Może miał dość wieczornych zebrań?

Trochę pewnie miał mnie dość, a trochę też nie miał siły przełamywać oporu rozgłośni radiowych. Poza tym zarzucił na dłuższy czas swój biznes i zwyczajnie chciał do niego wrócić.

Poczuła się pani odtrącona?

Przeciwnie, byłam ciekawa, jak to będzie w dużej wytwórni płytowej.

Wtrąca się pani czasem do interesów męża?

Nie wtrącam się, ale mąż często o swojej pracy opowiada. Wieczorami siedzi z laptopem, pokazuje plany zabudowy. Związany jest z branżą developerską. Opowiada, jakie miał tego dnia spotkania i co mu się udało załatwić. Język prawniczy zna jak nikt inny. Pod tym względem mam z nim dobrze, wszystkie umowy przekierowuję do niego. Koledzy artyści często narzekają, że podpisali niekorzystny dla siebie dokument i zrzekli się jakichś praw, bo nie zauważyli zdania dopisanego na końcu maczkiem albo jakiegoś odnośnika… Ja mam od tego męża. Chociaż wiem, że weryfikowanie takich dokumentów nie zawsze jest dla niego łatwe. Czasami czyta je po kilka dni i konsultuje z prawnikami. Krótko mówiąc: tematy biznesowe są w naszych rozmowach stale obecne.

Z Agnieszką Osiecką pewnie nie dałoby się na ten temat porozmawiać… Myśli pani, że odnalazłaby się w tych rynkowych czasach? Zasiadłaby w jury jakiegoś talent show albo napisała tekst do piosenki reklamowej?

Nie wiem, czy nadawałaby się do takiego jury, ale w świecie reklamy odnalazłaby się na pewno. Przecież to właśnie ona wymyśliła hasło: „Coca-cola to jest to!”. Agencje reklamowe biłyby się o nią! Takie slogany wychodziły jej spod małego palca. Tyle że pewnie do tej pory pisałaby na maszynie.

Czyli nie brzydziła się światem klienta i reklamy?

Ależ skąd. Agnieszka mimo wielkiej, artystycznej wrażliwości potrafiła twardo stąpać po ziemi. Dbała o swoje interesy i zabiegała o to, by jej nazwisko nie zniknęło z afisza.

Wróćmy do czasów, kiedy kapitalistyczny porządek wydawał się tak nierealny jak szynka w sklepach. Lata 80. Myślała pani wtedy, że to może być koniec muzycznej kariery?

Bałam się tego. Miałam w domu dwójkę maluchów, za oknem był stan wojenny, mieszkanie bez telefonu w bloku na Ursynowie… Miałam takie same problemy jak wszystkie polskie matki. Mojej córki nie przyjęli do przedszkola…

Nazwisko „Rodowicz” nie otwierało wszystkich drzwi?

Paradoksalnie – przeszkadzało. Ludziom się wydawało, że śpię na pieniądzach i wszystko mogę. To był dla mnie trudny czas. Mało koncertów, rozłąka z dziećmi, bo wyjeżdżałam do klubów polonijnych w Stanach na długie tygodnie i do Związku Radzieckiego. Dzięki tym koncertom mogłam potem siedzieć pół roku w domu. Pamiętam, jak śpiewałam w Opolu „Polską Madonnę”. 1987 rok. Byłam w ciąży z trzecim dzieckiem. Tam jest taki zwrot: „(…) Damy ci bełkot i stracha w polu. A dla małego miejsce w przedszkolu”. Śpiewałam to z autentycznie ściśniętym gardłem. Bo to było o mnie.

Nie przeszło pani wtedy przez myśl, żeby rzucić to śpiewanie? Taki niepewny chleb.

A co ja innego mogłabym robić?

Dlaczego nie lubi pani wspomnień? Przecież lata 70. to był złoty czas Maryli Rodowicz.

Złoty czas, ale też czas beztroski. Nie było jeszcze dzieci, za to była Agnieszka Osiecka, zabawy, włóczęgi, życie od festiwalu do festiwalu… Grałam wtedy w Polsce 300 koncertów rocznie. Dwa koncerty dziennie, przez 15 dni w miesiącu. Występowałam również w Czechosłowacji, NRD, w Bułgarii, a w latach 80. w ZSRR.

Polacy kręcili na to nosem, a dla władz radzieckich była pani podobno zbyt imperialistyczna…

Tak, zarzucano mi zachodnią manierę. Że wyzywająco się ubieram i zbyt prowokacyjnie śpiewam. Muzycy też się nie podobali, bo mieli długie włosy i pozawieszane na szyi krzyże.

I dostosowała pani styl do tamtych wymagań?

Skąd. To była woda na mój młyn, zawsze lubiłam prowokować. Zresztą tamten czas wrócił do mnie na chwilę za sprawą pewnego zdarzenia. Podczas koncertu promującego moją najnowszą płytę na początku grudnia w klubie Dekada na scenę weszła kobieta – Ormianka, jak się później okazało malarka. Wręczyła mi swój obraz i powiedziała, że jest wzruszona, bo w latach 80. byłam dla nich w ZSRR uosobieniem odwagi i wolności…

Kto dziś ma wpływ na pani wizerunek?

O swoich stylizacjach decyduję sama, chociaż korzystam z pomocy fachowców. Zdarzyło się niedawno, że odmówiłam udziału w sesji dla jednego z prestiżowych magazynów, bo styliści zaproponowali ubrania, w których nie czułam się sobą.

Nie boi się pani przesady? Bo między prowokacją a obciachem jest cienka granica…

Wielokrotnie tak się zdarza, że ludzie „czytają” moje pomysły jeden do jednego, bez dystansu. I mówią, że to obciach. Kiedy zagrałam koncert z muzyką latynoską na Torwarze, mogłam poszaleć. Był koniec wieku. Kostiumy inspirowane karnawałem w Rio. To było z założenia wielkie, kolorowe show. Lubię bawić się kostiumem. Mam swój specjalny kod adresowany do tych, którzy mają poczucie humoru. Na ostatni festiwal w Opolu stylistka zaproponowała np. stalowe dłonie…

Stalowe dłonie?

Takie metalowe rękawice, które się ruszają, mają ścięgna, szpony, a na końcu tych szponów – żaróweczki. Efekt był niesamowity. Kostium – bajkowy. Choć przyznaję, że miał się nijak do repertuaru. Pewnie też trochę odciągał uwagę publiczności od muzyki, bo ludzie przez pierwsze minuty oglądali zamiast słuchać. Ale i tak uważam, że było warto. Lubię teatralizować swoje koncerty, być trochę z innego świata.

To ściągnę panią na ziemię. Boi się pani kryzysu?

Ja się niczego nie boję. Jestem optymistką. Ufam mężowi, który mówi, że będzie dobrze. Uprzedził tylko, że w przyszłym roku będę musiała założyć własną firmę. Bo wchodzą nowe przepisy podatkowe.

A kiedy ostatnio wydała pani duże pieniądze?

Całkiem niedawno, w Londynie. Zrobiłam sobie prezent w nagrodę za ostatnią płytę i uciekłam na tydzień do Londynu. Wynajęłam limuzynę i zamieszkałam w hotelu Claridge’s, gdzie zatrzymują się światowe gwiazdy. Zaprosiłam dzieci. „Gwiazdorzyłam” tylko dla nich i dla siebie.

rozmawiała: Urszula Hollanek
zdjęcia: Piotr Porębski/Metaluna
źródło: Sukces 1/2012

Powrót